Nocny sokół

  • szt.
  • 29,90 zł
  • Niedostępny

NAKŁAD WYCZERPANY. BRAK MOŻLIWOŚCI ZAKUPU KSIĄŻKI. 

Druga, osadzona w nowym świecie (Miecz w burzy), powieść twórcy sagi Drenajów.
Upiory przeszłości powstają. A wszystko zaczęło się od ślubowania: "pewnego dnia wyrwę mu to jego parszywe serce!", złożonego przez pewnego młodzieńca. Ów młodzian to wyjęty spod prawa Bane zwany też Bękartem, chociaż nikt nie wyrzekł tego miana w jego obecności. Zrodzony jako owoc zdrady, noszący imię oznaczające klątwę, Bane wychował się wśród wojowników Rigante, którzy cenią go za waleczność, lecz obawiają się jego nieokiełznanej natury.
Siedemnastoletni Bane udaje się na dobrowolne wygnanie i trafia do gniazda os, które zdaniem nielicznych uosabia wszystko co wieczne i święte: do wielkiego Kamiennego Grodu. W tym mieście, w którym gladiatorzy zabijają dla uciechy gawiedzi; gdzie pod cienką warstwą wiedzy i kultury kryje się otchłań korupcji i zepsucia, Szkarłatni Kapłani sieją strach, gniew i nienawiść, które przetrwają wieki. A jednak nawet tam prześladowani wyznawcy Kultu Drzewa pod duchowym przywództwem tajemniczej Pani w Woalu odważyli się szerzyć swoją filozofię miłości i harmonii.
Żądny zemsty Bane Bękart szykuje się do bitwy, mającej zniszczyć mit Kamiennego Grodu. Krwawe starcie jest nieuchronne i syn niepokonanego króla-wojownika, słynnego Connavara Demoniczne Ostrze, musi stanąc do walki, aby ocalić świat.

 

Rok wydania: 2004
Stron: 524
Format: 115/183
Oprawa: broszura
Pakowanie: 12
Tłumacz: Zbigniew A.Królicki

Fragment tekstu:

Dedykacja
Kiedy pobierałem nauki, przyglądałem się wielu nauczycielom. Jedni byli dobrzy, inni źli, a niektórzy wykazywali niewiarygodny brak kwalifikacji. I tylko jeden z nich był wielki. Nocnego Sokoła z głęboką wdzięcznością dedykuję Tony'emu Fenelonowi - nauczycielowi starej daty, człowiekowi surowemu, bezkompromisowemu i oddanemu powierzonym jego pieczy dzieciom. Jego wiara w nas pozwoliła nam uwierzyć w siebie. Ci, którzy podążali w złym kierunku, zawdzięczają mu tak wiele, że nigdy nie zdołają mu się odpłacić.

 


Podziękowania
Dziękuję licznym recenzentom tekstu, którzy pomogli mi w trudnych chwilach. Są wśród nich Jan Dunlop, Alan Fisher, Stella Graham i Steve Hutt. Dziękuję również mojej korektorce, Nancy Webber, i wielu czytelnikom, których listy i e-maile są dla mnie nieustannym źródłem inspiracji.

 

 


Rozdział pierwszy

Parax łowca nie znosił próżności. Wiedział jednak, jak podstępnie potrafi ona podejść człowieka. Myśl ta była zimna i kąśliwa, niczym wiatr dmący nad okrytymi śniegiem szczytami gór Druagh. Z juków przy siodle wyciągnął wełnianą czapę, którą nasunął na swe rzedniejące siwe włosy. Spojrzenie jego starych oczu spoczęło na Caer Druagh, najstarszej z gór, ale Parax nie zdołał już dostrzec stromych, poszarpanych zboczy ani kęp odległych sosen. Widział tylko mgliste białe szczyty na tle surowego, szaroniebieskiego nieba.
Jego zdrożony kuc potknął się i stary chwycił za łęk siodła. Poklepał zwierzę po karku i delikatnie ruszył wodzami. Kobyłka miała osiemnaście lat. Zawsze była krzepka i wytrzymała - godna zaufania. Teraz jednak już nie. Te łowy przerastały i jej siły.
Stary westchnął. W czasach swojej świetności, jako trzydziestolatek, był jednym z najbieglejszych tropicieli Keltoi. Nie chełpił się tym przed nikim, wiedział bowiem, że los obdarował go bystrym wzrokiem i przenikliwym umysłem. Dobrze wyszkolił go ojciec, który sam był wielkim łowcą i tropicielem. Jako pięcioletni chłopiec, Parax potrafił rozróżnić tropy ponad trzydziestu różnych zwierząt: zwinnej wydry, ospałego borsuka, przebiegłego lisa i wielu innych. Jego talent graniczył z magią. Powiadano, że potrafi czytać w ludzkim życiu, patrząc na zdeptane obcasem źdźbło trawy. Oczywiście było to bzdurą i Parax uśmiechał się, gdy tego słuchał, nie rozpoznając w tym uśmiechu narodzin próżności. Jednakże istotnie umiał odczytać prawdę o człowieku z pozostawionych przezeń śladów: na przykład miejsce, w którym obozował i rozniecał ogień, świadczyło o tym, jak dobrze lub źle rozumie dzicz. Ilość popasów, na jakie pozwalał koniowi i szybkość, z jaką się poruszał, mówiły o tym, jak cierpliwie potrafi polować. Wszystko to mówiło o charakterze człowieka, a poznawszy charakter ściganego, Parax potrafił go znaleźć, choćby ten nie wiedzieć jak zręcznie ukrywał swój trop.
Gdy skończył trzydzieści pięć lat, jego sława dotarła aż do ziem Perdii, których król, Alea, zwerbował go do swej służby. Nawet wtedy jednak Parax nie pozwolił zapanować nad sobą przesadnej dumie. Dopiero w wieku pięćdziesięciu lat i w służbie króla Connavara zaczął się sycić swoimi osiągnięciami. Choć jego wzrok nie był już tak dobry jaki niegdyś, jego umiejętność czytania śladów wydawała się obserwatorom prawie magiczna. Nawet jako sześćdziesięciolatek potrafił tropić lepiej niż inni, ponieważ nabyte podczas długiego życia doświadczenie dawało mu przewagę nad młodszymi. Tak przynajmniej uważał i ta wiara, niczym podstępny chwast, niepostrzeżenie zakorzeniła się w jego sercu. Dopiero kiedy przekroczył siedemdziesiątkę, zrozumiał, że nie jest już najlepszy. Nie jest nawet dobry. Ta myśl sprawiła staremu przykrość. Gorsza jednak była świadomość tego, iż okłamał w tej sprawie człowieka, którego kochał jak nikogo na świecie - króla.
Parax służył Connavarowi od blisko trzydziestu lat - od dnia, w którym młody wojownik wyrwał go z łap handlarzy niewolników Kamiennego Grodu i zabrał z sobą, wracając w wyniosłe rodzinne góry Druagh. Tropiciel służył mu, kiedy młodzik został Lairdem, potem wodzem, aż wreszcie pierwszym od kilkuset lat królem. Był przy nim tego krwawego dnia na polu Cogden, gdy niezwyciężoną dotąd armię Kamiennego Grodu rozbił napór Żelaznych Wilków Connavara. Stary znów się wzdrygnął. Król Connavar ufał Paraksowi - i oto podeszły wiek oraz starcze zniedołężnienie sprawiły, że wiekowy tropiciel zdradził pokładane w nim zaufanie.
- Znajdź młodego Bane'a - powiedział król. - Znajdź go, zanim zabiją go łowcy, albo zanim on ich pozabija.
Spoglądając w osobliwe oczy króla, jedno zielone, drugie koloru ciemnego złota, Parax chciał wyznać prawdę i powiedzieć po prostu: - Stary przyjacielu, moja zręczność mnie opuściła. Nie potrafię ci pomóc.
Ale nie mógł. Słowa uwięzły mu w krtani, zatrzymane przez szpony fałszywej dumy. Był jednym z zaufanych królewskich doradców. Był Paraksem - najlepszym tropicielem na świecie, żywą legendą. W chwili, gdy wyjawiłby tę prawdę, stałby się po prostu bezużytecznym starcem, odepchniętym i zapomnianym. Zamiast tego skłonił się niezgrabnie i wyruszył ze Starych Dębów z zamętem w głowie i strachem w sercu. Jego stare oczy nie mogły już czytać śladów i od wielu dni musiał podążać za grupą łowców, licząc na to, iż zawiodą go do młodego banity.
Aż wreszcie doznał najgorszego upokorzenia. Zgubił trop łowców. Dwudziestu jeźdźców!
Zapłakał wtedy, łykając łzy goryczy. On, który kiedyś potrafił wytropić wróbla w locie, teraz nie umiał odnaleźć śladu dwudziestu koni. Jechał za nimi w odległości mili i zdrzemnął się w siodle. Jego kobyłka, zdrożona i spragniona, zwęszyła wodę i zeszła ze szlaku, zbaczając na wschód. Parax obudził się nagle, kiedy zaczęła się piąć na strome, porośnięte lasem zbocze wzgórza. I niemal spadł z siodła. Słońce zasnuły grube chmury i stary zrozumiał, że zabłądził. Kobyłka tymczasem doczłapała do bulgoczącego raźno strumienia, gdzie Parax zsunął się z siodła. Bolał go grzbiet i miał spieczone gardło. Przyklęknąwszy, zaczerpnął wody w złożone dłonie i napił się.
- Żyję już zbyt długo i żaden ze mnie pożytek - rzekł głośno. Kobyłka zarżała i uderzyła w ziemię kopytem. - Wiesz, ile mam lat? - zwrócił się do niej z pytaniem. - Siedemdziesiąt dwa. Kiedyś tropiłem rozbójnika przez trzy tygodnie. Dopadłem go wysoko w górach, na stromym zboczu. Król zapłacił mi dwadzieścia srebrnych monet i ogłosił Księciem Tropicieli. - Zdjąwszy wełnianą czapę, spryskał sobie wodą twarz i brodę. Był głodny. Miał w jukach owinięte w cienkie płótno paski wędzonego bekonu, razem z czarnym chlebem i małą gomółką sera. Zamierzał je rozpakować i przygotować ognisko, ale akurat słońce przedarło się przez chmury i znów się zdrzemnął, oparłszy głowę o okrągły kamień.
Śnił o lepszych czasach, kiedy wzrok go jeszcze nie zawodził; o dniach śmiechu i radości, które nastały po tym, jak król wyparł z Północy żołdaków Kamiennego Grodu. Śmiech i radość były dla wszystkich - tylko nie dla króla. Był Królem Demonem, jak go nazywano ze względu na jego porywczość, a także dlatego, iż ludzie pamiętali, jak straszną wywarł zemstę na mordercach swojej żony. Connavar, który był wtedy zwykłym Lairdem Rigante, sam jeden wyciął w pień całą wioskę, puszczając ją z dymem i zabijając mężczyzn, kobiety i dzieci. Od tamtego dnia Parax nigdy nie usłyszał jego śmiechu i nigdy nie zobaczył radości w jego oczach.
Teraz we śnie ujrzał króla, stojącego w blasku księżyca na murach Starych Dębów. Wokół krążyły duchy - młodej kobiety o długich ciemnych włosach i bladej twarzy oraz ogromnego mężczyzny z brodą zaplecioną w warkocze. Oba widma wyciągały do króla ręce. Na ich widok poorana bliznami twarz Connavara pobladła. Parax znał obie te postacie. Dziewczyna była żoną króla, a mężczyzną był Ruathain, jego przybrany ojciec.
- Nie dotrzymałeś obietnicy, mój mężu - odezwał się duch Tae.
Connavar pochylił głowę.
- Och, Tae - powiedział. - Tak mi wstyd!
- Czy teraz zabierzesz mnie na przejażdżkę?
Connavar jęknął boleśnie i padł na kolana. Parax stał, milcząc, znał bowiem powód królewskiej rozpaczy. Król obiecał żonie, że zabierze ją na przejażdżkę do odległego jeziora, ale wracając do domu, spotkał kobietę, którą kiedyś kochał. Arian zatrzymała go i poszedł z nią do łoża. Po kilku godzinach, gdy wrócił do Starych Dębów, odkrył, że Tae wyjechała w towarzystwie Ruathaina i została zabita przez napastników, którzy od dawna żywili urazę do jego ojczyma. Teraz Connavar wciąż klęczał ze zwieszoną głową, gdy pochylił się nad nim ogromny Ruathain.
- Conn, rodzina jest wszystkim. Myślałem, że choć tego cię nauczyłem.
- Nauczyłeś, Wielkoludzie. Nigdy tego nie zapomnę. Dbam o Skrzydło, Brana i matkę.
- A Bane?
Twarz Connavara wykrzywił gniew.
- Żałuję tego, co zrobiłem. Ale nie mogłem się zmusić, by ponownie spojrzeć w twarz Arian. Żądza, która pchnęła mnie w jej ramiona, zabiła Tae i zniszczyła mi życie!
- Conn, popełniłeś błąd. Wszyscy ludzie je popełniają. Bane jednak niczemu nie był winien, a dorastał, nie znając ojca. Patrzył, jak jego matka marniała, ogarnięta żałobą, i wreszcie umarła w samotności. Powinieneś był go lepiej traktować, Conn. Trzeba ci było go uznać za syna. Nie zdołasz temu zaprzeczyć - jest do ciebie podobny i nawet oczy ma po tobie: jedno złote, drugie zielone. A ponieważ ty się go wyrzekłeś, wzgardzili nim i inni.
Sen był tak przerażająco realny, że Parax chciał wyciągnąć rękę, by pocieszyć króla pogrążonego we wstydzie i żalu. I oto wizja znikła - zastąpił ją widok kępy drzew, łagodnie kołyszących się na wietrze. I wtedy - a trwało to nie dłużej niż jedno uderzenie serca - łowca ujrzał stojącą w pobliżu kobietę o twarzy osłoniętej chustą. Wspierała się na sękatym kosturze. Spomiędzy drzew wyfrunęła wielka, czarna wrona, która spoczęła na jej ramieniu. Parax znieruchomiał z przerażenia. Zrozumiał, że patrzy na budzącą powszechny lęk Morrigu, boginię Seidhów, niosącą nieszczęście i śmierć.
Obudził się z okrzykiem przestrachu. Czuł, że serce głośno łomoce mu w piersi. Spojrzał pomiędzy drzewa, ale nie zobaczył ani zawoalowanej kobiety, ani czarnej wrony. Nagle poczuł woń skwierczącego na ogniu bekonu i pomyślał, że wciąż śni. Odwróciwszy głowę, ujrzał przykucniętego przy ognisku człowieka, który trzymał nad płomieniami patelnię o długiej rączce. Nieznajomy spojrzał nań ponad ogniem i uśmiechnął się szeroko.
- Miałeś zły sen, starcze - stwierdził spokojnie. Zapadał zmrok i wiał chłodny wiatr. Parax przysunął się do ognia i otulił wątłe ramiona zieloną opończą. Zmierzył młodzieńca bacznym spojrzeniem. Nieznajomy nie nosił brody, a długie jasne włosy miał związane na karku. Z prawej skroni zwisał mu cienki warkocz, na modłę Morskich Wilków. Młodzian miał na sobie jasnozieloną myśliwską koszulę, brązową skórzaną kurtkę bez rękawów, bryczesy z koźlej skóry i sięgające kolan buty do konnej jazdy. Nie nosił miecza, ale mięso na patelni obracał długim myśliwskim nożem z jasnej stali.
- Ty jesteś Bane, wygnaniec - stwierdził Parax.
- A ty jesteś Parax, królewski łowca.
- Owszem, i jestem z tego dumny.
Bane zaśmiał się.
- Ludzie mówią, że jako tropiciel nie masz sobie równych.
- Owszem, tak mówią - zgodził się stary.
- To już przeszłość - odparł młodzik z ponurym uśmiechem. - Cały czas cię obserwowałem. Przez ostatnie dwa dni trzy razy przeciąłeś mój trop. Za trzecim razem zostawiłem ci wyraźny ślad, a tyś go przeoczył.
Parax pochylił się ku młodemu człowiekowi. Teraz wyraźnie widział jego oczy - jedno złocistobrązowe, drugie zielone. Takie same, jakie miał jego ojciec. Wygląda na więcej niż siedemnaście lat… jest twardszy i mądrzejszy, niż powinien być w swoim wieku.
- Zamierzasz mnie zabić? - spytał Bane'a.
- A chcesz tego?
- Byłaby w tym jakaś poetycka sprawiedliwość - stwierdził Parax. - Kiedy po raz pierwszy los mnie zetknął z twoim ojcem, był mniej więcej w twoim wieku. Tropiłem go od wielu dni, razem z grupą wojowników Perdii. Był bardzo przebiegły… Zabił siedmiu łowców i robił wszystko, co mógł, żebym zgubił trop. Jak na młodego człowieka był nad podziw zręczny. Tropiłem go po skałach i po wodzie. Raz prawie mnie przechytrzył. Jego ślad znikł pod gałęzią dębu. Wciągnął się na nią i przeszedłszy po konarze, przeskoczył na sąsiednie drzewo. Ale wtedy nie byłem stary i niedołężny. Znalazłem go.
- Więc dlaczego cię nie zabił?
Parax wzruszył ramionami.
- Nie pojąłem tego wtedy, nie pojmuję i teraz. Podzieliliśmy się posiłkiem, a potem odjechał i przyłączył się do armii Kamiennego Grodu. Do czasu naszego następnego spotkania zyskał już sławę zabójcy króla Perdii, ja zaś trafiłem w niewolę i miałem pracować w kopalniach. Poznał mnie i uratował. A teraz siedzę tu z jego synem. No to jak będzie? Zabijesz mnie?
- Staruszku, nie żywię do ciebie urazy - stwierdził Bane. - Zamierzam darować ci życie.
- To lepiej podziel się ze mną tym bekonem - odparł Parax. - Inaczej padnę z głodu.
- Oczywiście. W końcu to twoje zapasy. - Myśliwskim nożem Bane odciął spory kęs bekonu i podsunął go staremu. Przez chwilę jedli w milczeniu. Bekon był smaczny, ale nieco przesolony i Parax ruszył do strumienia, aby ugasić pragnienie wodą.
- Jak ci się udało umknąć łowcom? - spytał po powrocie do ogniska.
- To nie było trudne. Właściwie wcale nie chcieli mnie znaleźć. Nie mogę powiedzieć, żebym miał im to za złe. Większość z nich to żonaci mężczyźni, którzy nie zamierzali zostawić po sobie młodych wdów.
- Sprytny z ciebie sukinsyn - stwierdził kąśliwie Parax.
- Istotnie. Ponadto dobrze władam nożem i mieczem. Brałem już udział w bitwach, Paraksie. Dwukrotnie przeciwko morskim rabusiom i trzy razy z norvijskimi banitami. - Niedbałym gestem klepnął grubą złotą bransoletę na lewym nadgarstku. - Sam stryj Braefar nagrodził mnie tym za odwagę. Powinien mi ją wręczyć król - ale to byłoby dla niego zbyt kłopotliwe.
Parax usłyszał gniew w słowach młodzieńca i postanowił zmienić temat.
- Dlaczego więc pozwoliłeś, bym cię znalazł?
Bane parsknął śmiechem.
- Nie znalazłeś mnie, Paraksie. To ja znalazłem ciebie. Żal mi cię, stary. Utrata dawnych umiejętności musi być przykra.
- Owszem, jest. Choć wątpię, czy pożyjesz dostatecznie długo, żebyś sam się o tym przekonał. Powiedz wreszcie, dlaczego zdecydowałeś się na to spotkanie?
Młodzieniec nie odpowiedział od razu. Zaniósł patelnię do strumienia, umył ją i wytarł do sucha trawą, a potem na powrót wetknął w juki starego. Dopiero wtedy wyciągnął się przy ognisku.
- Byłem ciekaw, to wszystko. Wiedziałem, dlaczego tropią mnie ludzie stryja Braefara. Po co jednak posłano za mną królewskiego łowcę? A także, dlaczego nie jechałeś z innymi, którzy mnie ścigają?
- Król nie pragnie twojej śmierci - stwierdził Parax.
Bane zaśmiał się drwiąco.
- Czyżby? Mój ojciec nie chce mnie zobaczyć na marach. Jakież to wzruszające. Przez całe moje życie nigdy się do mnie nie odezwał - wyjąwszy jeden raz, gdy zwyciężyłem w Wyścigu Beltine. "Dobrze się spisałeś". Przez siedemnaście lat życia usłyszałem od ojca tylko te trzy słowa. I teraz mam uwierzyć, że mu na mnie zależy?
- Nie wiem, czy mu na tobie zależy. Prosił mnie, bym cię odnalazł, i dał sakiewkę złota, którą mam ci przekazać.
- Sakiewkę złota? Co za łaskawość! - Bane splunął w płomienie.
- Jest dobrym człowiekiem - odparł łagodnie Parax.
- Ostrożnie, staruszku - ostrzegł go Bane. - Nie jestem człekiem przesadnie skłonnym do wybaczania. W ciągu ostatnich pięciu dni zabiłem dwóch ludzi. Trzeci nie obciąży zbytnio mojego sumienia.
- O ile wiem, oni obrazili twoją zmarłą matkę, a potem, gdy wymłóciłeś ich pięściami, zaczaili się na ciebie przy drodze. Sąd z pewnością znalazłby okoliczności łagodzące.
- I co, ta sakiewka złota ma mi kupić przychylność sędziów?
- Nie… - przyznał Parax. - Przyda ci się, gdy już opuścisz ziemie Rigante. Zabici przez ciebie ludzie byli krewniakami wodza Fiallacha. Więzy krwi każą mu szukać zemsty na tobie. A król nie chce, aby stała ci się krzywda.
Bane parsknął śmiechem pełnym prawdziwej wesołości.
- Chcesz powiedzieć, że nie chce śmierci wuja Fiallacha.
- Nawet jeżeli tak myśli, to powiedział, że nie chce twojej krzywdy - uciął Parax.
- Cenię lojalność - stwierdził Bane. - Choć nieczęsto jej doświadczałem, jednak bardzo ją sobie cenię. Z tego względu daruję ci życie i wezmę to złoto. - W jego głosie zabrzmiały nagle twardsze nutki i zimny gniew. - Ale może wcale stąd nie wyjadę. Może zostanę i zmierzę się z Fiallachem. I poderżnę mu gardło na oczach króla.
Parax milczał przez chwilę.
- Rzadko zdarza mi się widzieć tyle gniewu w człowieku - odezwał się wreszcie. - To mnie smuci, Bane. Fiallach jest zawzięty. Jest też wielkim wojownikiem, ale co ważniejsze, jest żonaty z siostrą twojej matki. Uważasz, że dusza matki się uraduje, kiedy zobaczy swego szwagra zabitego ręką jej syna?
- Nie, na pewno nie - przyznał młodzik, nagle zapominając o gniewie. Parax znów ujrzał smutek w jego oczach. W tej chwili, gdy górę nad nim wzięła łagodniejsza część jego natury, Bane wyglądał znacznie młodziej. - Pozwolę mu żyć - stwierdził wreszcie. - Czy znałeś moją matkę?
- Nie. Ale wiedziałem o niej.
- I cóż takiego wiedziałeś? - spytał Bane chłodno.
- Znam całą historię, chłopcze. Była pierwszą miłością Connavara, ale wyszła za innego, kiedy doszły ją wieści, że twój ojciec jest umierający. I nie znalazła szczęścia w tamtym związku.
- Nie próbuj mnie zwodzić, stary draniu! Nie znalazła szczęścia w małżeństwie, bo Connavar wziął ją siłą i spłodził mnie! A potem ją porzucił. I nigdy już się do niej nie odezwał. Zniszczył jej życie. Umarła w smutku i ze złamanym sercem. Oto i cała historia!
- Chłopcze, dalekie to od prawdy, ale nie mnie o tym mówić. Zadam ci tylko jedno pytanie: Czy to matka ci powiedziała, że król wziął ją siłą?
- Nie musiała!
Parax westchnął.
- Wydaje mi się, że ludzie zawsze wierzą w to, w co chcą wierzyć i nie ma sensu się z nimi spierać. No cóż, na mnie już czas. - Podszedłszy do konia, rozpiął juki, wyjął sakiewkę ze złotem i rzucił ją młodzieńcowi.
Bane parsknął śmiechem.
- Teraz możesz wrócić do króla i powiedzieć mu, że jego łowca nadal jest najlepszym z tropicieli. Znalazł zbiega, którego nikt inny nie umiał odszukać.
- Powiem mu prawdę. I już nigdy więcej nie ruszę niczyim tropem.
- Cóż… - odparł Bane spokojnie. - Jeżeli zamierzasz powiedzieć mu prawdę, powiedz i to, iż zawsze go nienawidziłem, i że pewnego dnia wytnę mu z piersi jego podłe serce za to, co zrobił mojej matce.
- Żeby się zmierzyć z Fiallachem, trzeba nie lada wojownika - stwierdził Parax. - Ale jeżeli chcesz zabić Connavara, musisz być lepszy od wszystkich. A nie jesteś, chłopcze. Daleko ci do tego.
- Może będę, gdy znów się zobaczymy - odparł Bane zwodniczo łagodnie.
Parax z trudem wspiął się na siodło.
- Nie sądzę - rzekł. - Może i jestem stary, Bane, może straciłem już siły i zręczność, ale został mi bystry umysł, a ten widzi prawdę równie dobrze jak dawniej. Czemu nie poczekałeś na sąd, który pewnie puściłby cię wolno? A skoro postanowiłeś uciec, dlaczego zostałeś wśród tych wzgórz i zacząłeś się bawić w chowanego z tropicielami?
- Bo jestem wolnym człowiekiem, który chadza tam, gdzie chce.
- Nie. Ty chcesz, by wszystko się skończyło - odparł Parax. - Ogarnął cię smutek po śmierci matki, nie chcesz dłużej żyć jako odszczepieniec i wyrzutek, więc czekasz, aż cię ktoś zabije. Może nawet pragniesz śmierci. Tak więc mam nadzieję, że mówisz prawdę, chłopcze. Liczę na to, iż gdzieś stąd wyjedziesz i zaczniesz pracować nad sobą. Ponieważ, tak jak twój ojciec, nosisz w sobie znamiona wielkości. I podobnie jak on, nie chciałbym oglądać cię na marach.
Powiedziawszy to, ubódł piętami boki kobyłki i opuścił polanę nad strumieniem.


Większość ludzi uważała, że lata łagodnie obeszły się z Vorną Akuszerką. Po przekroczeniu pięćdziesiątki nadal miała gładką skórę i czarne włosy - choć te gdzieniegdzie już się lekko srebrzyły. Siedząc na przyzbie i patrząc, jak Trzy Strumienie kąpią się w ostatkach słonecznego blasku, wyglądała na kobietę przynajmniej o dziesięć lat młodszą.
"Taką moc ma Wicca" - pomyślała. W jej krwi była magia ziemi, która zwalniała proces starzenia się. Kiedyś budziła postrach i szacunek jako znana szeroko Vorna Wiedźma. Teraz, kiedy ludzie uwierzyli, że straciła swoją moc, odkryła, że jest lubiana, co bardzo sobie ceniła. Miło jej było, kiedy pozdrawiano ją machnięciami dłoni i uśmiechano się, gdy przechodziła. Dobrze się czuła, gdy zapraszali ją do swoich domostw.
"Owszem - pomyślała - czas obszedł się ze mną łagodnie".
Nagle wzdrygnęła się, choć nie poczuła chłodu. Z miejsca, w którym siedziała, widziała kuźnię Nanncumala, z której dobiegał monotonny dźwięk uderzeń młota, na prawo zaś dom zajmowany kiedyś przez rodziców Connavara - Ruathaina i Merię. Westchnęła, porwana potokiem wspomnień. Spojrzała na wyniosłe szczyty Caer Druagh, na których śniegi złociły się w promieniach słońca. Pomyślała, jak mało zmieniło się w górach. I jak wiele zmieniło się w życiu ludzi.
Spoglądając ponownie ku staremu domowi Ruathaina, Vorna wyobraziła go sobie, jak kroczy po trawie z jej synkiem na szerokich barkach. Ruathain zawsze wydawał się pełen życia i sił. Vorna zamknęła oczy. Wiedziała, że takie melancholijne rozmyślania to strata czasu i emocji. Trudno jednak tego uniknąć na starość. Najlepiej poczekać, aż smutny nastrój minie.
Siedząc teraz w promieniach słońca, widziała swego męża Banouina, małego kupca z Kamiennego Grodu, jak wyrusza w swą ostatnią podróż z młodym Connavarem u boku. Banouin odwrócił się, pomachał jej ręką i przesłał pocałunek. Wspomnienie ścisnęło jej krtań i wywołało skurcz w żołądku. Nie dożył narodzin swojego syna.
A teraz odjechał i młody Banouin. On też się odwrócił i pomachał jej dłonią ze szczytu wzgórza. Vorna zaś znów pozostała sama, jak przez te wszystkie lata, zanim Connavar stanął do walki z niedźwiedziem. Zanim ruszyła w taniec z Banouinem podczas Świątecznej Nocy. Zanim straciła swą moc. I zanim ją odzyskała - o czym inni nie wiedzieli.
Wstała i podeszła do pierwszego strumienia, przystając, aby nasycić wzrok pięknem porastających brzegi bladoróżowych naparstnic. Jej myśli zabarwiły się łagodną melancholią - wydało jej się, że widzi duchy przeszłości. Potężnego Ruathaina, ziemnej panny Eriathy, kalekiego Riamfady i udręczonej Arian.
- Mam nadzieję, dziecko, że znalazłaś wreszcie spokój - szepnęła Vorna. Wspomnienie Arian przywołało jej myśl o synu niegdysiejszej ukochanej Connavara. Bane. Cóż za okropne imię dla dziecka! W dawnej mowie oznaczało "przeklęty". Rozżalona i nieskora do współczucia Arian chciała, aby wszyscy Rigante wiedzieli o jej cierpieniu.
I oto okazało się, że pomimo tego brzemienia chłopak wyrósł na chwata - choć skłonnego do nieprzemyślanych wypowiedzi. Król ogłosił, że wszystkie dzieci Rigante muszą się uczyć czytania i pisania. Z jakiegoś powodu, którego Vorna nie umiała pojąć, pomimo całej swej inteligencji i bystrości Bane nie potrafił opanować tej sztuki. Brat Solstice, druid, który uczył dzieci w Trzech Strumieniach, przysłał Bane'a do jej domu, by uczył się razem z Banouinem, ten bowiem przyswajał sobie wiedzę z ogromną łatwością. Jednak nawet mimo pomocy niezmordowanego Banouina Bane uczył się z trudem.
Miał jednak inne zdolności, a niektóre z nich sprawiały wielką radość Vornie. Uśmiechnęła się, gdy wspomniała borsucze szczenię.
Rozejrzawszy się, czy nikt jej nie widzi, uklękła, nakreśliła dłonią w powietrzu krąg i wyszeptała magiczne zaklęcie - trzy słowa w języku, którym nie mówił już żaden z ludzi. Pomiędzy naparstnicami jasno zapłonął srebrny krąg. Vorna ożywiła go łagodnym tchnieniem. Powietrze wewnątrz kręgu zadrżało, jakby poruszone żarem - i ukazało obraz. Vorna raz jeszcze spojrzała na dziewięcioletniego chłopca i ślepe borsucze szczenię. Klęcząc w kwiatach, patrzyła na rozgrywającą się przed nią scenę i wróciła myślami do tamtego letniego wieczoru sprzed ośmiu lat.
Słońce od godziny już kryło się za horyzontem, gdy usłyszała stukanie do drzwi. Wstawszy z łóżka, owinęła ramiona szalem i wyszła na zewnątrz. Przed chatą, w smudze księżycowego blasku stał Bane z bardzo młodym borsukiem, który opierał się o jego nogę. Otworzyła drzwi i zobaczyła, że zwierz ma spuszczony czarnosiwy łeb i kołysze nim z boku na bok.
- Co ty wyprawiasz z tym zwierzakiem? - spytała Vorna szeptem.
- Byłem w lesie - odparł chłopczyk. - Zobaczyłem go. Przeszedł obok mnie, a potem wpadł na pień drzewa. I potknął się na króliczej norce. Vorno, coś jest z jego oczami.
- A jak go tu przyprowadziłeś?
- Trochę to trwało - przyznał chłopiec. - Popatrz! - Odsunąwszy się od szczeniaka, ukląkł i zaczął wydawać osobliwe, mlaszczące dźwięki językiem i zębami. Szczeniak zakołysał głową z boku na bok i ruszył w stronę chłopca. Gdy podszedł bliżej, Bane pogłaskał go po łbie. - To było mniej więcej tak. Szedł za mną, ale dość często błądził. Szliśmy tutaj kilka godzin. Możesz go uzdrowić?
- Bane, nie ma ziół, które leczą ze ślepoty - odparła.
- Ale możesz go wyleczyć?
- A dlaczego uważasz, że mogę? - spytała z nagle obudzoną czujnością.
- Umiem dochować sekretu - żachnął się. - Możesz mi zaufać.
Spojrzała w dziwne oczy chłopaka i nagle uśmiechnęła się.
- Myślę, że mogę - odpowiedziała. Klęknąwszy obok borsuka, łagodnym gestem położyła mu dłonie na głowie i pozwoliła, by jej duch poprzez żyły zwierzęcia spłynął w jego ciało. Szczeniak zapadł w głęboki sen. Był okropnie wygłodzony, zawszony i zarobaczony. Ale największym problemem był jego mózg. Uciskała go rakowata narośl, która stała się powodem jego ślepoty. Vorna otworzyła oczy i powiedziała do chłopca: - W spiżarni jest połeć zimnej szynki. Włóż go do miski i przynieś tutaj. I postaraj się nie obudzić Banouina!
Bane pobiegł i po chwili wrócił z mięsem. Vorna położyła jedną dłoń na szynce, a drugą na łbie zwierzęcia, i ponownie zamknęła oczy. Stopiła się z naroślą, wczuwając się w jej rytm życia i potrzebę wzrostu. Z ogromną cierpliwością zaczęła się koncentrować, wchłaniając zdegenerowane komórki, i zassawszy je do swego krwioobiegu, zaczęła niszczyć jedną po drugiej, przetwarzać i przekształcać ich materię w energię. Zimna szynka drgnęła pod jej palcami, nabrzmiała, po czym pojawiły się na niej paskudne czerwie. Czoło Vorny pokryło się kroplami potu, który szybko zaczął strumieniami spływać po twarzy. Vorna nie przestawała. W końcu, upewniwszy się, że usunęła z borsuczego mózgu ostatnie ślady narośli, odchyliła się w tył i otworzyła oczy. Bane patrzył ze zgrozą na gnijącą, pełną robactwa zielonkawą masę, w jaką zmieniła się szynka.
- Te robaki były w borsuku? - spytał wreszcie.
- W pewnym sensie tak. Weź to i gdzieś zakop. Potem obudzimy małego i nakarmimy go.
- Nikomu nie powiem, Vorno. Twoja tajemnica jest u mnie bezpieczna. Daję ci słowo.
- Od jak dawna wiesz?
- W zeszłym roku zobaczyłem, jak rozpaliłaś ogień pstryknięciem palców. Byłem wtedy za oknem. Nikomu nie powiedziałem.
- A dlaczego utrzymałeś to w sekrecie?
- Bo to był twój sekret - odparł. - Pomyślałem sobie, że nie chcesz, by ludzie o tym wiedzieli.
- I miałeś rację. A teraz zakop gdzieś to mięso.
Uśmiechnąwszy się do widocznej w kręgu sceny, Vorna pstryknęła palcami. Krąg znikł, a ona wstała. I zobaczyła jeźdźca na siwym rumaku, zjeżdżającego zakosami po wschodnim zboczu porośniętego lasem wzgórza. - Zuchwały chłopak - szepnęła. Ale radość przepełniała jej duszę, gdy patrzyła, jak młody zbieg przejeżdża przez most i przecina łąkę. Zjechawszy przed jej dom, zeskoczył z siodła i uśmiechnął się szeroko, potrząsając złotymi, lśniącymi w słońcu włosami.
- Mam nadzieję, że masz coś do zjedzenia - powiedział. - Zgłodniałem tak, że zjadłbym konia z kopytami.
- Głupi dzieciaku! - ofuknęła go. - Musiałeś przyjechać akurat tutaj! Chcesz, by znaleźli cię posłani za tobą tropiciele?
- A tam, za wiele się martwisz. Poza tym zostali daleko w tyle i nie wrócą przed nocą. - Znów się uśmiechnął i wprowadził siwego wałacha do stajni. Vorna westchnęła, potrząsnęła głową i weszła do domu. Odciąwszy spory kawał pasztetu, położyła go na talerzu, ten zaś postawiła na stole. Tymczasem Bane wszedł do izby, zamknął drzwi i usiadł. Vorna nalała mu kubek wody, a potem, usiadłszy przy kominku, czekała, aż zbieg skończy posiłek.
W izbie było zimno i w końcu Vorna użyła cicho wyszeptanego zaklęcia. Palenisko buchnęło ogniem, który natychmiast zaczął lizać suche szczapy.
- Nigdy się nie napatrzę na te dziwy - stwierdził Bane, wstając od stołu i siadając naprzeciw Vorny na obitym końską skórą fotelu.
Kobieta uśmiechnęła się i spojrzała na niego. Młodzik miał takie same oczy jak jego ojciec, a urodziwe rysy twarzy odziedziczył po matce.
- Jakie masz plany? - spytała go.
Chłopak wzruszył ramionami.
- Nie mam żadnych. Za to mam mieszek złota. Prezent od kochającego ojca. Ha! Jego uprzejmość głęboko mnie wzruszyła.
- Dla mnie zawsze był uprzejmy - stwierdziła Vorna. - Ale nie będziemy się teraz o to spierali. Za bardzo cię lubię, by patrzeć, jak się złościsz.
- Na ciebie nie umiem się złościć, Vorno - odparł Bane. - Oprócz matki zawsze byłaś moją najlepszą przyjaciółką. Widzę, że Banouin już wyjechał. Myślisz, że wróci?
- To będzie zależało od tego, czy znajdzie to, czego szuka - odpowiedziała głosem, w którym nagle zabrzmiał smutek. Spojrzała w dziwne oczy Bane'a. - I czy pożyje dość długo, aby to znaleźć.
- Czy coś mu grozi? Miałaś wizję?
- Miałam różne wizje, żadna jednak nie dotyczyła mojego syna. Ani ciebie. Myślę, że to miłość do was obu uniemożliwia mi korzystanie z moich mocy. Wiem jedynie, że jedzie na południe, przez spustoszone wojnami ziemie pełne gwałtów i przemocy. On zaś nie jest wojownikiem, o czym ci doskonale wiadomo.
- A owszem, nie jest. Brak mu… sił - dokończył niezręcznie.
- Byłeś mu zawsze dobrym przyjacielem - odezwała się Vorna z uśmiechem.
Na policzkach młodego banity pojawił się rumieniec.
- Wiem, że przeze mnie pakował się tylko w kłopoty, za co nieustannie mnie karciłaś.
Vorna potrząsnęła głową.
- Nigdy nie umiałeś przyjmować pochwał, nawet jako dziecko.
Bane zachichotał.
- Bo nie chwalono mnie dość często, żebym się z tym oswoił. - Podszedłszy do okna, otworzył okiennice i omiótł wzrokiem wzgórza. Z kuźni Nanncumala wciąż dobiegał łoskot młota. - Biedny dziadek - rzekł cicho. - Najpierw żona, potem córka. Zbyt wiele cierpień.
- Wybaczyłeś mu? - spytała Vorna.
- Owszem, wybaczyłem. Niełatwo mu było przyjąć ponownie do domu córkę okrytą niesławą. Myślę, że częściowo mnie obarczał winą za to, co się stało. Ale nigdy nie traktował mnie źle. Na swój sposób okazywał mi nawet przychylność. A kiedy zobaczyłem, jak płakał po śmierci mojej matki, odeszła mnie cała złość, jaką doń czułem. - Odwróciwszy się do Vorny, Bane uśmiechnął się smętnie. - Niełatwo jest nienawidzić człowieka, który kochał osobę kochaną i przez ciebie.
- Dobrze, żeś to zrozumiał - stwierdziła Vorna.
- Niezbyt dobrze mi idzie poznawanie nowych prawd - przyznał zbieg. - Potrafię napisać swoje imię… i słowo oznaczające konia. - Wróciwszy do kominka, usiadł ponownie i oparł jasną czuprynę o zagłówek fotela. - Zawsze lubiłem tę izbę - stwierdził. - Tu jest tak spokojnie. Czuję się pogodzony ze światem.
- Wiem, o co ci chodzi - odezwała się Vorna. - To dobry dom. Jego ściany przechowują wiele szczęśliwych wspomnień.
Bane usiadł prosto.
- Spędziłem trzy noce w twojej dawnej jaskini. W ten sposób zgubiłem pościg. Jak długo tam mieszkałaś?
- Dwadzieścia pięć lat.
- A ja po trzech dniach byłem bliski obłędu. Jak mogłaś żyć na takim pustkowiu?
- Byłam wtedy inną osobą. Młodszą i zgorzkniałą.
- To tam uratowałaś Connavarowi życie - powiedział. - Często o tym myślałem, kiedy się tam kryłem.
- Gdybym tego nie zrobiła, nigdy byś się nie urodził - wytknęła mu. - A ja nie poślubiłabym ojca Banouina. I nie byłoby Banouina. A czymże byłby świat bez was?
- Znacznie nudniejszym miejscem - odparł. - Opowiedz mi o Connavarze i niedźwiedziu.
- Czego chcesz się dowiedzieć? Wszyscy znają tę opowieść.
- Owszem, znają. Ale czy wszystko w niej jest prawdziwe, Vorno? Czy on naprawdę stanął do walki z niedźwiedziem w obronie swego kalekiego przyjaciela? A może miał inny powód?
- Nie miał żadnego innego powodu. Usiłował wynieść Riamfadę poza zasięg niebezpieczeństwa, ale niedźwiedź nadciągnął zbyt szybko. Położył więc przyjaciela na ziemi i stanął do walki z bestią, mając w ręku tylko sztylet. Był wtedy o dwa lata młodszy od ciebie. - Vorna westchnęła. - Bane, nie rób takiej rozgoryczonej miny. Wolałbyś, żeby twój ojciec okazał się tchórzem?
- Może. Nie wiem, Vorno. Gdzie się nie ruszę, ludzie opowiadają o nim legendy. O tym, jak walczył z Morskimi Wilkami, o tym, jak z Żelaznymi Wilkami uderzył na Pantery Kamiennego Grodu pod Cogden, i o oblężeniu obozu w Barrow Hill. Wielki Connavar. Bohater! Jak taki człowiek mógł porzucić moją matkę? Dlaczego dopuścił do tego, by jego syn dorastał bez jednego przyjaznego gestu ze strony ojca?
Vorna odetchnęła głęboko.
- Może sam powinieneś go o to spytać.
- Może kiedyś go spytam.
Przez twarz młodzieńca przemknęła chmura smutku. "Jesteś taki młody" - pomyślała. "Prawie chłopiec". I wtedy poczuła kolejne ukłucie obawy.
- Co zamierzasz zrobić?
- Co zamierzam? Ha… Będę się drażnił z tymi myśliwymi, aż mnie dopadną. - Uśmiechnął się beztrosko, ona jednak nie spuszczała zeń oczu.
- Powiedz mi prawdę - poprosiła łagodnie. - Jakie masz plany?
- Nie mam żadnych, Vorno. - Westchnął. - Czy uważasz, że matka naprawdę mnie lubiła?
- A cóż to za pytanie? Oczywiście, że cię lubiła. Kochała cię nawet. Dlaczego pytasz o coś takiego?
- Czasami przyglądała mi się dziwnym wzrokiem. Potem wybuchała płaczem i kazała mi iść precz. Raz nawet powiedziała, że byłem powodem wszystkich jej cierpień.
- A tak, potrafiła niekiedy wygadywać głupstwa - stwierdziła Vorna. - Bane, nie ty byłeś przyczyną jej nieszczęść. I nie był nią Connavar. Wszyscy padamy ofiarami własnej natury. Arian nie była ideałem. Ale ciebie kochała. Wiem, że to prawda, ty zaś znasz mnie z tego, iż nigdy ci nie skłamałam.
- Wiem, Vorno. Wczoraj spotkałem tego starego tropiciela, Paraksa. Król go posłał, żeby mnie odnalazł.
- Gdyby ktokolwiek umiał cię znaleźć, to tylko Parax.
- W rzeczy samej - przyznał młodzik. - Przebiegły staruch. I bardzo mądry. Przepowiedział mi przyszłość. No, ale tak czy owak, na mnie już czas. Chciałbym ci podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłaś.
Vorna poczuła jeszcze większe obawy. Sięgając swoim talentem, dotknęła jego umysłu. I wyczuła żal, gniew, pustkę i pragnienie śmierci.
- Czekajże! - zawołała, gdy szedł ku drzwiom. - Jeżeli nie masz żadnych planów, jest coś, co mógłbyś zrobić dla mnie!
- Vorno, dla ciebie zrobiłbym wszystko. Wiesz o tym doskonale.
- Znajdź Banouina. Pojedź z nim, dokądkolwiek się uda i chroń go przed niebezpieczeństwami. Wiele będzie dla mnie znaczyła świadomość, że podróżujecie razem - dodała, gdy zatrzymał się w drzwiach.
Bane wyjrzał przez otwarte drzwi.
- A otóż i oni! - powiedział. - Pędzą z wiatrem w zawody. Czas na mnie. - Uśmiechnął się szeroko i Vorna poczuła ulgę, ponieważ znów ujrzała przed sobą dawnego Bane'a, pełnego energii i ożywionego perspektywą ucieczki przed pościgiem. - Nie martw się o Banouina - dodał. - Odnajdę go i będę mu towarzyszył.
- Miałam nadzieję, że tak właśnie zrobisz - stwierdziła. - I dobrze jest usłyszeć taką obietnicę. Teraz zmykaj… a chyżo!
Bane uśmiechnął się szeroko, zawrócił w głąb izby, i uniósłszy ją z ziemi, ucałował w oba policzki.
- Uważaj na siebie - rzekł. - Na tym świecie niewielu jest ludzi, których kocham.
Potem postawił ją na ziemi. Vorna wyciągnęła rękę i poklepała go pieszczotliwie po policzku.
- Jedź już! - ponagliła go.
Chłopiec wybiegł z domu. Vorna stanęła w drzwiach i śledziła go wzrokiem, gdy galopował przez łąkę, a potem przeskoczył przez trzystopowy płot i pomknął ku południowym wzgórzom.
Dwudziestu jeźdźców zawróciło swe konie i pognało za nim.
- Nie złapią go - powiedziała Vorna spokojnym głosem.