Matka Noc

  • szt.
  • 24,90 zł
  • Niedostępny

Matka noc jest pierwszą "polityczną" powieścią Kurta Vonneguta. Napisana w epoce rozkwitu zimnej wojny (1962), ukazuje dramat człowieka uwikłanego w grę sił, które go przerastają.
Amerykański pisarz Howard W. Campbell jr, umieszczony podczas II wojny światowej przez amerykański wywiad w samym sercu nazistowskiej machiny propagandowej, po latach staje przed sądem państwa Izrael jako zbrodniarz wojenny. Jego osobą interesuje się również wywiad radziecki...
Życie Howarda W. Campbella jr. zmienia się w koszmar, z którego jedynym wyjściem może okazać się śmierć...

W 1996 roku powstała ekranizacja tej powieści, wyreżyserowana przez Keitha Gordona. W głównej roli wystąpił w niej Nick Nolte.

Rok wydania: 2004
Stron: 208
Oprawa: broszura
Format: 125/195
Pakowanie: 30
Tłumacz: Lech Jęczmyk

Fragment tekstu:

Wprowadzenie


Jest to jedyny z moich utworów, którego morał znam. Nie uważam, że to jakiś wspaniały morał, po prostu przypadkiem go znam: Jesteśmy tym, kogo udajemy, i dlatego musimy bardzo uważać, kogo udajemy.
Moje osobiste kontakty z nazistowskim cyrkiem były ograniczone. W moim rodzinnym Indianapolis w latach trzydziestych było trochę podłych i aktywnych Amerykańskich Faszystów rodzimego chowu i ktoś nawet podrzucił mi egzemplarz Protokołów Mędrców Syjonu, które - jak pamiętam - miały być żydowskim tajnym planem opanowania świata. Pamiętam też żarty z mojej ciotki, która wyszła za mąż za prawdziwego Niemca z Niemiec i musiała pisać do Indianapolis po zaświadczenie, że nie ma krwi żydowskiej. Burmistrz znał ją z gimnazjum i z lekcji tańca, miał więc uciechę, przybijając wszystkie możliwe pieczęcie na żądanym przez Niemców dokumencie, upodabniając go do osiemnastowiecznego traktatu pokojowego.
Potem przyszła wojna, ja wziąłem w niej udział, trafiłem do niewoli i poznałem trochę Niemcy od środka jeszcze w czasie wojny. Byłem szeregowcem, zwiadowcą batalionowym i zgodnie z Konwencją Genewską musiałem pracować na swoje utrzymanie, co wcale nie było złe. Nie musiałem siedzieć przez cały czas w więzieniu gdzieś na odludziu. Posłano mnie do miasta, było to Drezno, gdzie oglądałem ludzi i to, jak żyją.
Było nas w grupie około setki i skierowano nas jako robotników do fabryki produkującej witaminizowany syrop słodowy dla kobiet w ciąży. Smakowało to jak cienki miód z dodatkiem dymu hikorowego. Bardzo dobre. Chętnie zjadłbym trochę tego teraz. A miasto było urocze, strojne jak Paryż i nie tknięte wojną. Mówiło się, że jest miastem "otwartym", którego się nie atakuje, bo nie stacjonuje w nim wojsko ani nie ma tam przemysłu zbrojeniowego.
Ale amerykańskie i brytyjskie samoloty zbombardowały Drezno w nocy 13 lutego 1945 roku, prawie dwadzieścia jeden lat temu. Bomby nie miały jakichś szczególnych celów. Chodziło o to, żeby wywołać szereg pożarów i zapędzić strażaków pod ziemię.
A potem rozsypano setki tysięcy małych bombek zapalających, jak ziarna na świeżo zoraną rolę. Zrzucono dalsze bomby, żeby strażacy nie mogli wyjść ze swoich nor, i małe pożary rozrastały się, aż powstał jeden apokaliptyczny płomień. Hokus pokus; ognista trąba powietrzna. Była to, nawiasem mówiąc, największa masakra w historii Europy. I co z tego?
Nie dane nam było oglądać ognistej trąby powietrznej. Siedzieliśmy w chłodni pod rzeźnią z sześcioma strażnikami i rzędami rozebranych tusz wołowych, świńskich, końskich i baranich. Słyszeliśmy bomby nad głową. Co jakiś czas sypało się na nas nieco wapna. Gdybyśmy wyjrzeli na zewnątrz, przekształcilibyśmy się w charakterystyczne produkty ognistej trąby powietrznej, wyglądające jak zwęglone polana długości od pół metra do metra. Śmiesznie małe istoty ludzkie albo olbrzymie pieczone koniki polne, jak kto woli.
Fabryka syropu słodowego przestała istnieć. Przestało istnieć wszystko poza piwnicami, w których 135 000 Jasiów i Małgoś upiekło się jak piernikowe ludziki. Zostaliśmy więc użyci jako górnicy trupów, dokopywaliśmy się do piwnic i wydobywaliśmy ciała. Miałem okazję zobaczyć wiele typów niemieckich w różnym wieku tak, jak ich zastała śmierć, zazwyczaj z drogocennościami w ręku. Czasami przychodzili też krewni, żeby patrzeć, jak kopiemy. Oni również byli interesujący.
Tyle na temat hitlerowców i mnie.
Gdybym się urodził w Niemczech, pewnie sam byłbym hitlerowcem, rozwalałbym Żydów, Cyganów i Polaków, zostawiając buty sterczące ze śnieżnych zasp, rozgrzewając się wewnętrznym przekonaniem o własnej słuszności. Tak to już bywa.
Z tej opowieści płynie jeszcze jeden oczywisty morał, jeżeli się nad tym zastanowić: Jak człowiek umrze, to nie żyje.
I jeszcze jeden morał przychodzi mi teraz do głowy: Kochajcie się, jak tylko możecie. To ludziom robi dobrze.

Iowa City, 1966

 


Od redaktora

Przygotowując niniejsze amerykańskie wydanie wyznań Howarda W. Campbella, jr. miałem do czynienia z czymś więcej niż z tekstem mającym informować lub wprowadzać w błąd. Campbell był nie tylko człowiekiem oskarżonym o wyjątkowo ciężkie przestępstwa, lecz także pisarzem, dość znanym autorem sztuk. Powiedzieć, że był pisarzem, to znaczy przyznać, że same wymogi sztuki mogły go skłonić do kłamstwa, i to bez poczucia winy. Powiedzieć, że był dramaturgiem, to znaczy wystosować jeszcze wyraźniejsze ostrzeżenie pod adresem czytelnika, bo nikt nie jest lepszym kłamcą niż człowiek, który ugniatał życie i cierpienie w coś równie groteskowego jak dramat sceniczny.
A teraz, kiedy już wypowiedziałem się na temat kłamstwa, zaryzykuję pogląd, że kłamstwa wypowiadane z myślą o efekcie artystycznym - w teatrze na przykład i może też w wyznaniach Campbella - bywają w wyższym sensie najbardziej łudzącymi formami prawdy.
Nie chcę sprzeczać się na ten temat. Obowiązkiem moim jako redaktora nie jest polemika, tylko przekazanie w sposób możliwie zadowalający wyznań Campbella.
Moje ingerencje w tekst były nieliczne. Poprawiłem w pewnych miejscach ortografię, usunąłem wykrzykniki, itd.
W kilku przypadkach zmieniłem nazwiska, aby zaoszczędzić co najmniej zażenowania niewinnym osobom nadal żyjącym. Nazwiska: Bernarda B. O'Hare, Harolda J. Sparrowa i doktora Abrahama Epsteina, na przykład, są fikcyjne, o ile chodzi o tę książkę. Fikcyjny jest również wojskowy numer Sparrowa i nazwa, jaką nadałem posterunkowi Legionu Amerykańskiego; w Brooklynie nie ma posterunku Legionu Amerykańskiego imienia Francisa X. Donovana.
Jest jedno miejsce, w którym można mieć zastrzeżenia bardziej do mojej dokładności niż do dokładności Howarda W. Campbella, jr. Mam na myśli rozdział dwudziesty drugi, w którym Campbell cytuje trzy swoje wiersze w wersji angielskiej i niemieckiej. W jego rękopisie wersje anglojęzyczne są w pełni zrozumiałe. Natomiast wersje niemieckie, zapisane z pamięci, są tak poszatkowane i pokreślone poprawkami, że często stały się nieczytelne. Campbell był dumny z tego, co pisał w języku niemieckim, i nie przywiązywał wagi do tego, co pisał po angielsku. Chcąc uzasadnić dumę ze swojej niemczyzny, nieustannie poprawiał niemieckie wersje swoich wierszy i widocznie nigdy nie był w pełni usatysfakcjonowany.
Tak więc, aby dać jakieś wyobrażenie o tym, jak wyglądały jego niemieckie wiersze, należało dokonać delikatnych zabiegów odtwarzających. Osobą, która wykonała tę pracę, która - że tak powiem - skleiła wazę z odłamków, była pani Rowley z Cotuit w Massachusetts, znakomita lingwistka i ceniona poetka.
Istotnych cięć dokonałem tylko w dwóch miejscach. W rozdziale trzydziestym dziewiątym opuściłem fragment na żądanie radcy prawnego wydawcy. W oryginale Campbell każe jednemu z członków Żelaznej Gwardii Białych Synów Amerykańskiej Konstytucji krzyknąć do agenta FBI: "Jestem lepszym Amerykaninem niż ty! Mój ojciec wymyślił Dzień "Jestem Amerykaninem"!" Świadkowie potwierdzają, że takie słowa zostały wypowiedziane, ale, jak się okazuje, bezpodstawnie. Prawnik uważał, że zamieszczenie tych słów w książce oznaczałoby oczernianie osób, które faktycznie wymyśliły Dzień "Jestem Amerykaninem".
W tym samym rozdziale, nawiasem mówiąc, Campbell osiąga według świadków największą wierność faktom. Wszyscy potwierdzają, że przedśmiertną wypowiedź Resi Noth przytacza Campbell dosłownie.
Jedynych cięć poza tym dokonałem w rozdziale dwudziestym trzecim, który w oryginale ma charakter pornograficzny. Uważałbym się za zobowiązanego do zaprezentowania go w pełnej wersji, gdyby nie zawarte w tymże tekście żądanie samego Campbella, żeby jakiś redaktor dokonał zabiegu kastracji.
Tytuł książki pochodzi od Campbella. Został on zaczerpnięty z monologu Mefistofelesa w Fauście Goethego. Brzmi on następująco:

  Jam częścią części, która ongiś wszystkim była,
  Jak częścią tej czynności, co światło zrodziła,
  To dumne światło, które matce nocy
  Dziś miejsca przeczy, znaczenia i mocy.
  Lecz bezustannie choć o to zabiega,
  Niby zaklęte, wciąż do ciał przylega,
  Ciała upiększa, z ciał na powrót płynie,
  Ciało wstrzymuje je w rozpędzie,
  A więc, jak ufam, niebawem to będzie,
  Że wraz z ciałami samo zginie*.

Dedykacja książki również pochodzi od Campbella. O tej dedykacji Campbell tak pisał w rozdziale, z którego następnie zrezygnował:

"Zanim jeszcze zobaczyłem, jaka będzie ta moja książka, napisałem dedykację: "Dla Maty Hari". Ona też się kurwiła w interesie szpiegostwa.
Teraz, kiedy już widzę część książki, wolałbym zadedykować ją komuś mniej egzotycznemu, mniej fantastycznemu, bardziej współczesnemu - komuś, kto byłby mniej z niemego kina.
Wolałbym zadedykować ją jakiejś znajomej osobie, mężczyźnie lub kobiecie, znanej z tego, że czyniła zło, mówiąc sobie w duchu: "Moje dobre ja, prawdziwe ja, ja stworzone przez Boga, jest we mnie głęboko ukryte".
Przychodzi mi do głowy wiele przykładów, mógłbym nimi sypać jak z rękawa, ale nie ma jakiejś jednej osoby, której należałoby zadedykować tę książkę. Chyba, że byłbym to ja sam.
Pozwolę więc sobie uhonorować w ten sposób samego siebie.
Książkę tę dedykuję ponownie Howardowi W. Campbellowi, jr. człowiekowi, który służył złu zbyt otwarcie i dobru zbyt skrycie, co było zbrodnią jego czasów".

Kurt Vonnegut

 

 


Przedmowa do wydania polskiego


Jest zwykłym przypadkiem, że dzień, w którym piszę trzecie już słowo wstępne do mojej powieści Matka Noc, jest zarazem Dniem Bastylii w Orwellowskim 1984 roku. Pierwszą przedmowę napisałem do pierwszego amerykańskiego wydania, a celem jej było udokumentowanie mojego twierdzenia, że w czasie drugiej wojny światowej rzeczywiście istniał amerykański zdrajca, niejaki Howard W. Campbell, jr. mimo że była to postać całkowicie zmyślona przeze mnie. Następna przedmowa przeznaczona była dla drugiego amerykańskiego wydania tej powieści. Obecną, trzecią z kolei, piszę do polskiego wydania. Jedyny znany mi pisarz, który w ten sposób "gromadził" przedmowy do swoich dzieł - to Polak Joseph Conrad.
Jedynym człowiekiem, którego widziałem powieszonego z wyroku sądu, był również Polak. Przywieziono mnie właśnie do Drezna jako prostego amerykańskiego piechura wziętego do niewoli już pod koniec wojny. Pewnego poranka, wraz z setką innych Amerykanów, prowadzono nas do miasta na roboty. I wtedy na jakimś niewielkim skwerku zobaczyliśmy wisielca, którego martwe ciało poruszało się na szubienicznym sznurze. Nasi strażnicy wiedzieli, jakiej był narodowości i za co go stracono.
"To był Polak" - powiedzieli i zaraz dodali, że został skazany zgodnie z prawem za próbę uwiedzenia Niemki. Nie było to w żadnym wypadku usiłowanie gwałtu. Ten Polak został zamordowany tylko dlatego, że chciał skazić czystość rasy germańskiej - notabene mojej rasy.
Był on więc niejako symbolem zupełnie bezbronnego człowieka, którego prawnie uśmiercono za to, że postąpił zgodnie z naturą ludzką. Obraz powieszonego pozostał żywy w mojej pamięci po dziś dzień.
Pamiętam także nasze marzenia o lepszym, sprawiedliwszym i bardziej ludzkim świecie, jaki dla tak wielu z nas cudzoziemców w tamtym Dreźnie - jeńców wojennych czy też deportowanych do przymusowej pracy - wydawał się całkowicie realny.
I pamiętam, co my, jeńcy amerykańscy, odpowiadaliśmy Niemcom, gdy tuż przed końcem wojny mówili nam: "Teraz będziecie wojować z Rosjanami". Nasza odpowiedź brzmiała: "Nie! Ameryka zbliży się do socjalizmu, a Rosja - do kapitalizmu. Będziemy mogli stać się wtedy przyjaciółmi, a przynajmniej nie będziemy wrogami. Ani my, ani oni nie chcemy się bić. My nie jesteśmy jak wy - hitlerowskie sukinsyny, którzy kochacie wojnę".
Mam nadzieję, że ta powieść ma wiele elementów humorystycznych. Aby osiągnąć sukces, powieść musi być przede wszystkim dziełem sztuki. W trakcie powstawania sama zaczyna stawiać żądania, które są w pełni poddane wymogom sztuki i nie mają nic wspólnego z polityką bądź jakimś specjalnym posłannictwem. Jeśli te żądania nie będą spełnione, to powieść okaże się fiaskiem. Dlaczego tak się dzieje - nie potrafię wytłumaczyć, ale jest to chyba naturalne prawo tworzenia.
Realizm socjalistyczny nie zdaje egzaminu, ponieważ - jak sądzę - wymaga od pisarza, aby podporządkował swoją twórczość doraźnym politycznym celom, podczas gdy on, żeby powiedzieć to, co ma do powiedzenia w formie najlepszej i najpełniejszej, powinien dostosować się wyłącznie do wymagań dzieła sztuki. Tak więc ta powieść nie ma żadnych oczywistych intencji politycznych. Mam nadzieję, że jest ona po prostu sobą.
A jednak - jakże często ujawniają się w tak właśnie napisanej powieści polityczne przekonania jej autora. Jasne jest dla mnie, że należałem wtedy, tak jak i teraz, do grupy ludzi występujących przeciw partiom politycznym, których członkowie, w imię utrzymania jedności partyjnej, lekceważą fakty, odtrącają dobro i zdrowy rozsądek.
I znów staje mi przed oczami widok powieszonego w Dreźnie Polaka.
W mojej drugiej przedmowie wyciągnąłem morał filozoficzny. W trzeciej - przedstawiam morał polityczny, który brzmi: Wcześniej czy później jedność partyjna może zniszczyć wszystkich.

Kurt Vonnegut
Manhattan Island, 14 lipca 1984

 

 

 

 


Wyznania
Howarda W. Campbella, jr.


Dla Maty Hari

Czy jest gdzieś człowiek o duszy jak skała,
Któremu nigdy myśl nie zaświtała:
"To moja ziemia, to moja ojczyzna!"
W którego sercu nie pękłaby blizna,
Kiedy do domu wraca ojczystego
Z długiej wędrówki gdzieś po obcych brzegach?

                         Sir Walter Scott

I
Tiglatpilesar III…

Nazywam się Howard W. Campbell, jr.
Jestem Amerykaninem z urodzenia, nazistą z reputacji i bezpaństwowcem z przekonania.
Piszę tę książkę w roku 1961.
Adresuję ją do pana Tuvii Friedmanna, dyrektora Instytutu Dokumentacji Zbrodni Wojennych w Hajfie, i do innych zainteresowanych.
Dlaczego ta książka miałaby interesować pana Friedmanna?
Ponieważ pisze ją człowiek podejrzany o to, że jest zbrodniarzem wojennym. Pan Friedmann jest specjalistą od takich ludzi. Wyraził chęć uzyskania wszelkich dokumentów mogących uzupełnić jego archiwum zbrodni hitlerowskich. Jest tak chętny, że zapewnił mi maszynę do pisania, obsługę stenograficzną gratis oraz asystentów, którzy sprawdzą wszelkie fakty potrzebne, żeby moja relacja była pełna i dokładna.
Przebywam za kratami. Przebywam za kratami w przyjemnym nowym więzieniu w starej Jerozolimie.
Mam być bezstronnie osądzony za moje zbrodnie wojenne przez Republikę Izraela.
Maszyna do pisania, którą otrzymałem od pana Friedmanna, jest dziwna, choć jak najbardziej odpowiednia. Została wyraźnie wyprodukowana w Niemczech podczas wojny. Po czym to poznaję? Po prostu po tym, że podsuwa pod palce symbol, który nie był stosowany w maszynach do pisania przed Trzecią Rzeszą i nigdy już nie będzie używany.
Ten symbol to dwie błyskawice, używane na oznaczenie budzącej grozę SS, Schutzstaffeln, najbardziej fanatycznego skrzydła nazizmu.
Używałem takiej maszyny w Niemczech przez całą wojnę. Ilekroć miałem okazję pisać o Schutzstaffeln, co robiłem często i z entuzjazmem, nigdy nie używałem skrótu SS, ale zawsze uderzałem w klawisz z o wiele bardziej groźnym i magicznym znakiem dwóch błyskawic.
Starożytna historia.
Żyję w otoczeniu starożytnej historii. Chociaż więzienie, w którym gniję, jest nowe, niektóre z jego kamieni zostały podobno wyłamane w czasach króla Salomona.
Czasami, kiedy patrzę z okna mojej celi na wesołą i dziarską młodzież młodej Republiki Izraela, wydaje mi się, że ja i moje zbrodnie wojenne są równie stare, jak starożytne i szare kamienie Salomona.
Jak dawno temu była ta druga wojna światowa! Jak dawno temu popełniono te zbrodnie!
Jakie to prawie zapomniane czasy, nawet przez Żydów - to znaczy przez młodych Żydów.
Jeden z tych, którzy mnie pilnują, nie wie nic o tamtej wojnie. Nie interesuje go to. Nazywa się Arnold Max. Jest bardzo rudy. Ma zaledwie osiemnaście lat, co znaczy, że miał trzy lata, kiedy Hitler umarł, i nie było go na świecie, kiedy zaczynałem swoją karierę zbrodniarza wojennego.
Pilnuje mnie od szóstej rano do południa.
Arnold urodził się w Izraelu i nigdy nie był za granicą.
Jego rodzice wyjechali z Niemiec na początku lat trzydziestych. Jego dziadek został odznaczony Krzyżem Żelaznym w pierwszej wojnie światowej.
Arnold studiuje prawo. Pasją Arnolda i jego ojca, rusznikarza, jest archeologia. Ojciec i syn spędzają większość wolnego czasu na odkopywaniu ruin Hazoru. Pracują pod kierunkiem Yigaela Yadina, który był szefem sztabu armii izraelskiej podczas wojny z państwami arabskimi.
Może być i tak.
Hazor, jak powiada Arnold, było miastem w Kanaan na północy Palestyny, co najmniej na tysiąc dziewięćset lat przed Chrystusem. Jakieś tysiąc czterysta lat przed Chrystusem, mówi Arnold, wojska izraelskie zdobyły Hazor, wycięły w pień czterdzieści tysięcy mieszkańców i spaliły miasto.
- Salomon odbudował miasto - powiedział Arnold - ale w roku 732 przed Chrystusem Tiglatpilesar III spalił je ponownie.
- Kto? - spytałem.
- Tiglatpilesar III. Asyryjczyk - dodał, żeby wspomóc moją pamięć.
- Aha - powiedziałem. - Ten Tiglatpilesar.
- Mówi pan tak, jakby nigdy o nim nie słyszał.
- Nigdy o nim nie słyszałem - przyznałem pokornie. - To pewnie okropne.
- Cóż - powiedział Arnold z miną belfra - sądzę, że jest to ktoś, o kim każdy powinien wiedzieć. Był prawdopodobnie najwybitniejszym człowiekiem, jakiego wydała Asyria.
- Ach tak - mruknąłem.
- Przyniosę panu o nim książkę, jeśli pan chce - powiedział Arnold.
- To bardzo miło z pańskiej strony - odparłem. - Może później zajmę się wybitnymi Asyryjczykami, teraz jednak mój umysł jest całkowicie zajęty wybitnymi Niemcami.
- Którymi? - spytał.
- Dużo ostatnio myślałem o moim byłym szefie Paulu Goebbelsie - powiedziałem.
Arnold spojrzał na mnie pustym wzrokiem.
- Kto to był? - spytał.
Poczułem, jak pył Ziemi Świętej sunie, żeby mnie przysypać, zrozumiałem, pod jak grubą warstwą pyłu i ruin znajdę się kiedyś. Zobaczyłem nad sobą trzydzieści albo i czterdzieści stóp zburzonych miast, a pod sobą jakieś pierwotne śmietniska, ze dwie świątynie… a dalej…
Tiglatpilesar III.

 

II
Oddział specjalny…

Strażnik, który zmienia Arnolda Maxa codziennie w południe, ma prawie tyle lat co ja, to znaczy czterdzieści osiem. Pamięta wojnę, choć wolałby nie pamiętać.
Nazywa się Andor Gutman. Andor jest ospałym, niezbyt rozgarniętym Żydem z Estonii. Przeżył dwa lata w obozie śmierci w Auschwitz. Według jego własnej niechętnej relacji niewiele brakowało, żeby wywędrował stamtąd przez komin krematorium.
- Akurat kiedy zostałem wyznaczony do Sonderkommando, przyszedł rozkaz Himmlera, żeby wyłączyć piece.
Sonderkommando znaczy oddział specjalny. W Auschwitz był to faktycznie oddział bardzo specjalny - złożony z więźniów, którzy mieli wpędzać przeznaczonych na śmierć do komór gazowych, a następnie wynosić ich ciała. Co jakiś czas członkowie Sonderkommando sami byli gazowani. Pierwszym obowiązkiem ich następców było wyniesienie ciał poprzedników.
Gutman powiedział mi, że wielu ludzi zgłaszało się do Sonderkommando na ochotnika.
Spytałem go dlaczego.
- Gdyby pan napisał o tym książkę - powiedział - i dał odpowiedź na to "dlaczego?", byłaby to bardzo wielka książka.
- A pan ją zna? - spytałem.
- Nie. I dlatego zapłaciłbym dużo pieniędzy za książkę, w której byłaby ta odpowiedź.
- A nie domyśla się pan?
- Nie - odpowiedział, patrząc mi prosto w oczy - chociaż byłem jednym z tych, którzy się zgłosili.
Oddalił się na chwilę po tym wyznaniu. I myślał o Auschwitz, o czymś, o czym bardzo nie lubił myśleć. A potem wrócił do mnie i powiedział:
- W całym obozie były głośniki, które prawie nigdy nie milkły. Puszczano przez nie dużo muzyki. Ludzie muzykalni mówili, że była to często dobra muzyka, czasami najlepsza.
- To ciekawe - zauważyłem.
- Nie grano kompozytorów żydowskich - powiedział. - To było zabronione.
- Jasne - zauważyłem.
- I zawsze muzykę przerywano w połowie i nadawano komunikat. Przez cały dzień muzyka i komunikaty.
- Bardzo nowocześnie - zauważyłem.
Przymknął oczy, pogrążając się we wspomnieniach.
- Jeden komunikat zawsze wygłaszano śpiewnie, jak wierszyk dla dzieci. Nadawano go wielokrotnie w ciągu dnia. Było to wezwanie dla Sonderkommando.
- Naprawdę? - powiedziałem.
- Leichenträger zu Wache - zaintonował, nie otwierając oczu.
Tłumaczenie: "Tragarze trupów na wartownię". W instytucji, która miała na celu zabijanie ludzi milionami, było to - rzecz jasna - wezwanie dość pospolite.
- Po dwóch latach słuchania przez głośniki tego wezwania na zmianę z muzyką - powiedział mi Gutman - posada tragarza trupów zaczynała się wydawać bardzo dobrym zajęciem.
- Mogę to zrozumieć.
- Może pan? - Gutman potrząsnął głową. - Bo ja nie - powiedział. - Zawsze będę się tego wstydził. Zgłosić się na ochotnika do Sonderkommando to wielki wstyd.
- Ja tak nie uważam - oznajmiłem.
- A ja tak - odparł. - Hańba. Nie chcę już nigdy o tym mówić.