Droga do szaleństwa

  • szt.
  • 39,00 zł
  • Niedostępny

 

 

H.P. Lovecraft, jeden z prawodawców współczesnego horroru, stanowił inspirację dl tak głośnych autorów jak Stephen King, Anne Rice, Clive Barker i wielu innych. Doprowadzając do perfekcji swój styl, cyzelował opowiadania grozy od tych najwcześniejszych aż po najsłynniejsze z cyklu mitów Cthulhu. Niniejszy tom zawiera 29 opowiadań tego mistrza makabry.

Rok wydania: 2004
Stron: 485
Oprawa: broszura
Format: 135x205
Pakowanie: 10
Tłumacz: Robert Lipski

Fragment tekstu:


WCZESNE OPOWIADANIA
Oprócz kilku mało znaczących tekstów powstałych, kiedy miał zaledwie sześć lat, H.P. Lovecraft zachował zaledwie parę, jak je nazywał, wczesnych opowiadań, które napisał, będąc nastolatkiem, większość natomiast zniszczył. Są to faktycznie wczesne utwory, niedopracowane i niedoskonałe, powstałe po okresie, w którym Lovecraft na krótko zarzucił pisanie opowiadań.
Najwcześniejsze z tych opowieści powstały przypuszczalnie, gdy Lovecraft miał piętnaście lat i jak się sądzi, wszystkie, oprócz Przemiany Juana Romero, zostały napisane pomiędzy piętnastym a dwudziestym rokiem jego życia. Przemiana Juana Romero powstała w okresie, gdy zainteresowanie Lovecrafta beletrystyką, uśpione przez lat kilka, ponownie dało o sobie znać na krótko przed pełnym rozkwitem jego twórczości.
Spośród tych wczesnych prac na szczególną uwagę zasługują zwłaszcza Alchemik oraz Bestia w jaskini i można jedynie domniemywać, czy talent Lovecrafta rozwinąłby się jeszcze bardziej, gdyby już te wczesne utwory doczekały się uznania. A tak stracił on co najmniej dziesięć lat ze swego twórczego życia, gdy jako nastolatek rozczarowany brakiem akceptacji i poklasku porzucił pisanie, by rozpocząć je na nowo dopiero z pojawieniem się na rynku pierwszych numerów groszowego pisma "Weird Tales".

 

 

BESTIA W JASKINI
Straszliwe przypuszczenie kołaczące się nieśmiało w moim niechętnym temu i oszołomionym umyśle stało się upiorną rzeczywistością. Zgubiłem się - i to na dobre - w ogromnych, przypominających labirynt, korytarzach Jaskini Mamutów. Obracając się w obie strony i wytężając wzrok, nie mogłem dostrzec żadnego znaku, który pomógłby mi dotrzeć do drogi prowadzącej na zewnątrz. Nie mogę już dłużej oszukiwać samego siebie, muszę pogodzić się z faktem, że być może już nigdy nie zobaczę światła dziennego ani rozległych równin czy uroczych wzgórz zewnętrznego świata. Utraciłem nadzieję, niemniej jednak, ponieważ życie moje indoktrynowały studia filozoficzne, obojętność, jaką nieodmiennie zachowywałem, nie przysporzyła mi nawet odrobiny satysfakcji - często bowiem czytałem, że ofiary podobnych zachowań popadały w dziki szał; ja jednak nie doświadczyłem niczego podobnego i od chwili, kiedy uświadomiłem sobie rozpaczliwość swej sytuacji, stałem spokojnie, pogrążony niemal w kompletnym bezruchu.
Myśl, że najprawdopodobniej dotarłem zbyt daleko, by mogła mnie odnaleźć grupa poszukiwawcza, również nie mogła wytrącić mnie z równowagi. Jeżeli już muszę tu umrzeć - stwierdziłem - miast na cmentarzu, kości moje spoczną w owej przerażającej, majestatycznej jaskini. Bardziej niż rozpaczą myśl ta natchnęła mnie spokojem i obojętnością.
"Najpierw poczuję pragnienie" - pomyślałem. Wiedziałem, iż niektórzy w podobnej sytuacji potraciliby zmysły - ja jednak czułem, że taki koniec nie jest mi pisany. Nieszczęście, jakie mi się przytrafiło, było jedynie moją winą, jako że nie mówiąc ani słowa przewodnikowi, oddaliłem się od grupy wycieczkowiczów i po ponad godzinnej wędrówce zakazanymi korytarzami jaskini stwierdziłem, że nie potrafię odnaleźć powrotnej drogi wśród mrocznych zakamarków kamiennego labiryntu.
Moja latarka zaczęła już przygasać, niebawem otoczą mnie nieprzeniknione i niemal namacalne ciemności panujące w trzewiach ziemi. Stojąc tak, w słabym migoczącym świetle, zastanawiałem się leniwie nad konkretnymi okolicznościami mego zbliżającego się końca. Przypomniałem sobie zasłyszane opowieści o kolonii gruźlików, którzy zamieszkali w tej gigantycznej grocie, licząc na odzyskanie zdrowia w orzeźwiającym klimacie podziemnego świata z jego jednolitą temperaturą, czystym powietrzem, ciszą i spokojem, a miast tego znaleźli jedynie śmierć w osobliwej i upiornej postaci. Widziałem smętne szczątki ich źle skleconych chatynek, mijając je wraz z wycieczką, i zastanawiałem się, jaki naturalny wpływ mógł wywrzeć długi pobyt w tej ogromnej i milczącej jaskini na kogoś tak zdrowego i krzepkiego jak ja. "Teraz - mówiłem sobie posępnie w duchu - miałem okazję się o tym przekonać, zakładając rzecz jasna, że brak wody nie skłoni mnie do szybszego rozstania się z życiem".
W końcu moja latarka zgasła zupełnie. W tej sytuacji postanowiłem wykorzystać każdą szansę, każdą nawet najwątpliwszą możliwość wydostania się żywym z jaskini i nie szczędząc płuc, wydałem serię głośnych okrzyków, licząc, że tym hałasem zwrócę uwagę przewodnika mojej grupy.
Niemniej jednak, kiedy to uczyniłem, poczułem w głębi serca, że moje wysiłki poszły na marne, a mój głos, zwielokrotniony i odbity gromkim echem od niezliczonych wałów mrocznego labiryntu wokoło, dotarł jedynie do moich uszu.
Nagle, zgoła nieoczekiwanie, coś przykuło moją uwagę i momentalnie spiąłem się w sobie. Wydawało mi się bowiem, że słyszę łagodny odgłos zbliżających się stóp kroczących po kamiennym podłożu jaskini.
Czyżby ratunek miał przybyć tak szybko? Czy wszystkie moje mrożące krew w żyłach lęki były próżne, gdyż przewodnik, zauważywszy, iż samowolnie oddaliłem się od grupy, podążył moim śladem i odnalazł mnie w korytarzu tego gigantycznego wapiennego labiryntu? Podczas gdy w moim umyśle kłębiły się owe radosne rozmyślania, moje usta otwarły się do kolejnego krzyku, aby pomoc mogła dotrzeć do mnie szybciej, lecz zaraz uczucie radości zmieniło się w czystą zgrozę, nasłuchiwałem bowiem, a słuch miałem czujny i bardziej wyostrzony przez panującą w jaskini grobową ciszę, i z przerażeniem uświadomiłem sobie, że kroki, które się do mnie zbliżały, nie przypominały odgłosu kroków CZŁOWIEKA! W nieziemskiej ciszy dźwięk obutych stóp przewodnika powinien brzmieć niczym serie ostrych, donośnych uderzeń. Te zaś były cichsze i bardziej ukradkowe, jak stąpanie kocich łap. Poza tym, kiedy wytężyłem słuch, miałem wrażenie, że wychwytuję odgłos stąpania nie dwóch, a czterech stóp.
Byłem teraz przekonany, że moje wołanie zaniepokoiło i przyciągnęło tu jakieś dzikie zwierzę, być może górskiego lwa, który przez przypadek zabłądził do jaskini. Kto wie, zastanawiałem się, może Wszechmocny przypisał mi szybszą i bardziej litościwą śmierć niż długie konanie, niemniej jednak instynkt przetrwania, który w moim przypadku nigdy nie zasypiał, wyraźnie się teraz ożywił. I choć ucieczka przed nadciągającym zagrożeniem mogła w tej sytuacji jedynie równać się dłuższej i bardziej ponurej śmierci, postanowiłem bronić swego życia ze wszystkich sił, tak długo jak to tylko możliwe. Może się to wydawać dziwne, ale mój umysł ze strony tajemniczego gościa odczuwał jedynie wrogość. Znieruchomiałem zupełnie, usiłując zachowywać się możliwie bezszelestnie w nadziei, że nieznane zwierzę, z braku naprowadzających je dźwięków, straci orientację w ciemnościach, minie mnie i pójdzie dalej. Były to jednak płonne nadzieje, gdyż skradające się kroki nadal się zbliżały; najwyraźniej zwierzę zwietrzyło mój zapach, który wewnątrz jaskini, gdzie powietrze było czyste i nie skażone przez inne wonie, musiało bez wątpienia wyczuwać ze sporej odległości.
Nie pozostało mi zatem nic innego, jak uzbroić się i przygotować do obrony przed atakiem nieznanego, niewidocznego w ciemności przeciwnika, toteż zacząłem po omacku szukać możliwie największych odłamków skalnych, zaściełających podłoże jaskini. Ująłem po jednym w każdą rękę, aby móc je niezwłocznie wykorzystać i czekałem z rezygnacją na to, co było nieuniknione. Tymczasem przeraźliwy szelest stóp zbliżał się coraz bardziej. Bez wątpienia zachowanie zwierzęcia było skrajnie osobliwe. Przez większość czasu zdawało się iść na czworakach, przy czym słychać było wyraźny brak zgodności pomiędzy przednimi a tylnymi łapami, niemniej w krótkich, niezbyt częstych interwałach odnosiłem wrażenie, jakby stworzenie poruszało się jedynie na dwóch nogach.
Zastanawiałem się, z jakim gatunkiem przyszło mi się spotkać; musiało ono, jak sądziłem, zapłacić za swoją ciekawość i pragnienie zbadania jednego z wejść do groty dożywotnim uwięzieniem w jego bezkresnych czeluściach. Żywiło się niewątpliwie bezokimi rybami, nietoperzami i szczurami żyjącymi w jaskini, jak również zwyczajnymi rybami przypływającymi z odmętów Green River, której odnogi w jakiś przedziwny sposób łączyły się z podziemnymi wodami.
Mrożące krew w żyłach wyczekiwanie skracałem sobie wymyślaniem groteskowych deformacji, jakie życie w jaskini musiało spowodować w fizycznej budowie zwierzęcia, przypominając sobie jednocześnie przerażający wygląd gruźlików, którzy według legendy zmarli po długim pobycie w jaskini. I nagle, z przerażeniem uświadomiłem sobie, że nawet gdyby udało mi się pokonać przeciwnika, nie zdołam w ogóle go zobaczyć. Napięcie ogarniające mój umysł było przerażające. Wyobraźnia, w której panował ogromny chaos, tworzyła upiorne i przerażające kształty, tkając je ze złowrogiej materii otaczającej mnie ciemności, która niemal namacalnie napierała na moje ciało. Kroki były coraz bliżej. Miałem wrażenie, że bezwarunkowo muszę wydać z siebie długi, przenikliwy krzyk, ale głos uwiązł mi w gardle i nie mogłem tego dokonać. Stałem jak skamieniały, miałem wrażenie, że stopy wrosły mi w ziemię. Wątpiłem, czy moja prawa ręka zdoła w krytycznym momencie cisnąć pocisk w zbliżającą się ku mnie istotę.
Jednostajne tup, tup, tup kroków było bardzo blisko, przeraźliwie blisko.
Słyszałem dyszenie zwierzęcia i, pomimo iż zdjęty zgrozą, uświadomiłem sobie, że musiało ono przebyć znaczną odległość i było wyraźnie zmęczone. Nagle czar prysnął. Moja prawa ręka, kierowana nieomylnym zmysłem słuchu, cisnęła dzierżony kawał wapienia, zaostrzony na jednym końcu, ku temu miejscu w ciemnościach, skąd dobiegał szelest stóp oraz głośne dyszenie i, co stwierdziłem z nieskrywanym zadowoleniem, trafiłem niemal w dziesiątkę, usłyszałem bowiem, jak istota odskoczywszy w tył, przywarowała pod ścianą. Skorygowałem namiary celu i cisnąłem drugi pocisk. Tym razem miałem więcej szczęścia. Z przepełniającą me serce radością usłyszałem, jak stwór bezwładnie upadł na ziemię i - jak wszystko na to wskazywało - zupełnie znieruchomiał. Nadal było słychać ciężkie sapanie, co pozwoliło mi przypuszczać, że jedynie zraniłem stwora. Teraz jednak do reszty straciłem ochotę na przyjrzenie się tej istocie. Mój mózg zaatakował bezpodstawny, prymitywny lęk, pozostałość po pradawnych przesądach i wierzeniach - nie podszedłem zatem do ciała ani nie cisnąłem kolejnych kamieni, aby do reszty pozbawić życia niewidoczne w mroku zwierzę. Miast tego, wykrzesawszy z siebie resztkę sił, pognałem w - jak to oszacował mój ogarnięty chaosem umysł - stronę, z której przyszedłem. Nagle znów usłyszałem dźwięk, a raczej całą ich serię: rytmicznych i jednostajnych. W chwilę potem zmieniły się one w kakofonię ostrych, metalicznych szczęknięć. Tym razem nie miałem żadnych wątpliwości. To był przewodnik. Zacząłem wołać, krzyczeć, wrzeszczeć i zawodzić z radości, kiedy słaba migocząca poświata będąca, jak wiedziałem, światłem latarki, ukazała moim oczom wilgotne ściany i łukowato sklepiony sufit jaskini. Pobiegłem w kierunku światła, i zanim zdołałem się zorientować, co robię, padłem memu przewodnikowi do nóg, obejmując jego buty. Na przemian, dziękując za ocalenie, bełkotałem jak oszalały, bez ładu i składu, próbując opowiedzieć mu swą przeżytą historię.
W końcu doszedłem do siebie. Przewodnik, jak się okazało, zauważył moją nieobecność, gdy grupa dotarła do wylotu jaskini, i wiedziony intuicyjnym zmysłem kierunku, podążył przez labirynt korytarzy do miejsca, w którym rozmawialiśmy po raz ostatni, aż wreszcie po czterech godzinach zdołał mnie odnaleźć. Zanim skończył mi o tym opowiadać, ja, któremu światło latarki i obecność drugiej osoby wyraźnie dodała odwagi, napomknąłem o dziwnym zwierzęciu, które zraniłem i które znajdowało się w pewnej odległości od nas, w spowitym ciemnościami korytarzu, sugerując jednocześnie, abyśmy tam poszli i w świetle latarki wspólnie mu się przyjrzeli. Byłem niezmiernie ciekaw, jakiego gatunku stworzenie padło moją ofiarą. Zawróciliśmy wspólnie ku miejscu mej przerażającej przygody, tym razem jednak obecność przewodnika dodawała mi otuchy.
Niebawem dostrzegliśmy biały obiekt leżący na kamiennym podłożu, bielszy nawet od połyskujących wapiennych ścian. Zbliżając się ku niemu ostrożnie, nie próbowaliśmy powstrzymywać swego zdumienia, gdyż spośród rozmaitych osobliwych stworów, jakie mieliśmy okazję oglądać w swoim życiu, ten był bez wątpienia najdziwniejszy. Przypominał ogromną, antropoidalną małpę, która być może uciekła z jakiejś menażerii. Włosy miała śnieżnobiałe - niewątpliwie wyblakły one wskutek długiego przebywania w mrocznych, atramentowoczarnych czeluściach jaskini. Były jednak zdumiewająco wątłe i rzadkie - porastały jedynie głowę zwierzęcia długimi, sięgającymi ramion kosmykami. Stworzenie było odwrócone, nie widzieliśmy jego twarzy, gdyż niemal na niej leżało. Osobliwy był również wygląd kończyn, ich nachylenie wyjaśniało jednakże zmiany w ich używaniu, gdyż już wcześniej zwróciłem uwagę, że zwierzę to poruszało się na przemian na dwóch albo na czterech łapach. Z końców palców, zarówno rąk jak i stóp, wyrastały długie, jakby szczurze szpony. Kończyny nie były chwytne, który to fakt składałem na karb długiego pobytu istoty w jaskini - o czym, jak wcześniej zauważyłem, świadczyła przenikliwa, nieziemska wręcz biel, tak charakterystyczna dla każdego z elementów jej anatomii.
Nie było widać ogona.
Oddech stwora był teraz bardzo słaby i przewodnik wyjął pistolet z wyraźnym zamiarem dobicia zwierzęcia, gdy wtem dźwięk, jaki dobył się z jego ust, sprawił, że towarzysz mój opuścił broń, rezygnując z jej użycia. Trudno byłoby opisać ów dźwięk. Nie przypominał żadnego z odgłosów wydawanych przez małpy i zastanawiałem się, czy nienaturalność ta nie była wynikiem długotrwałego, ciągłego milczenia, ciszy przerwanej dopiero wrażeniami wywołanymi ujrzeniem światła oglądanego po raz pierwszy, odkąd stworzenie zapuściło się w mroczne czeluście groty. Dźwięk, który z pewnym wahaniem mógłbym określić jako swego rodzaju głęboki chichot, rozlegał się przez dłuższą chwilę.
Nagle całe ciało zwierzęcia przeszył ostry, gwałtowny spazm. Kończyny stwora zadrgały konwulsyjnie, po czym zesztywniały. Zwierzę raz jeszcze targnęło całym ciałem, po czym odwróciło się w naszą stronę i po raz pierwszy ujrzeliśmy jego twarz. Widok jego oczu przeraził mnie do tego stopnia, że przez chwilę nie mogłem dostrzec niczego innego. Oczy te były czarne, atramentowoczarne, i stanowiły upiorny kontrast w porównaniu ze śnieżną bielą włosów i reszty ciała. Podobnie jak u innych mieszkańców jaskiń, gałki oczne zwierzęcia znajdowały się głęboko w orbitach i pozbawione były tęczówek. Przyjrzawszy się uważniej, stwierdziłem, że szczęki i czoło stwora były mniej wysunięte niż u przeciętnych małp i dużo słabiej owłosione, nos zaś bardziej wydatny. Kiedy w milczeniu przyglądaliśmy się tajemniczemu stworzeniu, jego grube mięsiste wargi rozchyliły się i spomiędzy nich wydobyło się kilka dźwięków, po czym istota pogrążyła się w spokoju śmierci.
Przewodnik schwycił mnie za rękaw i dygotał tak bardzo, że promień jego latarki przesuwał się nieustannie w górę i w dół, rzucając dziwne, ruchome cienie na bladych, wapiennych ścianach groty.
Nie poruszyłem się i stałem jak wrośnięty w ziemię, wpatrując się rozszerzonymi z przerażenia oczyma w kamieniste podłoże.
Groza minęła, a jej miejsce zajęły: zdumienie, niepokój, współczucie i szacunek, bowiem dźwięki, jakie wydała konająca postać spoczywająca na ziemi, tuż przed nami, nieomylnie zdradziły nam okrutną prawdę.
Istota, którą zabiłem, owa dziwna bestia z mrocznych czeluści bezdennych jaskiń, dawno, bo dawno, ale musiała być kiedyś CZŁOWIEKIEM.

                      21 kwietnia 1905

 


ALCHEMIK
Wysoko, na porośniętym trawą wierzchołku wzgórza, którego zbocza i podstawę porastają leśne ostępy z pokrzywionymi, posępnymi drzewami, stoi stare zamczysko moich przodków. Od stuleci jego mury i krenelaże spoglądały ponuro na dziką i surową okolicę wokoło, pełniąc funkcje siedziby i warowni dumnego rodu, którego szlachetna linia starsza jest nawet niż porośnięte mchem zamkowe mury. Owe stare, nadgryzione zębem czasu wieżyce składały się ongi, jeszcze w czasach feudalizmu, na jedną z najbardziej przerażających i strasznych fortec w całej Francji. Z jego machikułowych gzymsów i podwyższonych blanek odpierano ataki baronów, hrabiów, a nawet królów, na tyle skutecznie, że przestronne komnaty nigdy nie rozbrzmiewały echem kroków najeźdźców. W miarę upływu czasu wszystko się jednak zmieniło. Lata chwały należały już do przeszłości. Ubóstwo graniczące z nędzą w połączeniu z dumą naszego imienia nie pozwalającą na złagodzenie tego stanu poprzez prowadzenie kupieckiego trybu życia stało się przyczyną, iż moi przodkowie nie zdołali utrzymać posiadłości w stanie dawnej chluby i chwały, odpadające zaś od gzymsów kawałki kamieni, chwasty pleniące się w parkach, wyschła fosa, źle wybrukowane dziedzińce i chylące się ku upadkowi zewnętrzne wieże, podobnie jak zapadające się posadzki, zżarta przez korniki boazeria i wyblakłe gobeliny - wszystko to zdawało się opowiadać posępną historię o czasach minionej świetności. W miarę upływu wieków najpierw jedna, potem zaś druga z czterech wież została opuszczona i pozostawiona, by obrócić się w ruinę. Na koniec nieliczni już potomkowie potężnych ongi władców majątku zagnieździli się w ostatniej wieży.
To właśnie w jednej z ogromnych komnat owej wieży przyszedłem na świat ja: Antoine, ostatni z nieszczęsnych, przeklętych hrabiów de C…, dziewięćdziesiąt długich lat temu. W tych murach i pośród mrocznych, cienistych ostępów leśnych, dzikich wąwozów i grot na zboczu wzgórza poniżej spędziłem pierwsze lata mego burzliwego życia!
Nie znałem moich rodziców. Ojciec zginął w wieku lat trzydziestu dwóch zabity przez kamień, który jakimś sposobem odpadł od gzymsu jednej z opuszczonych wież, na miesiąc przed moim przyjściem na świat. Matka umarła w połogu, a opiekę nade mną i moją edukacją przejął ostatni z zamkowych sług, stary, wierny człek o wybitnej inteligencji, którego imię brzmiało, jak pamiętam, Pierre. Byłem jedynakiem i doskwierał mi brak towarzystwa, który wynikał z osobliwego stylu wychowania, narzuconego mi przez podstarzałego opiekuna nie pozwalającego na spotykanie się z dziećmi wieśniaków, bawiącymi się zwykle na równinach u podnóża wzgórza. Pierre powiedział, że zakaz ten obowiązywał mnie dlatego, iż jako szlachetnie urodzonemu nie uchodziło mi przebywać w towarzystwie ludzi z plebsu. Teraz wiem jednak, że chciał w ten sposób nie dopuścić, bym usłyszał pogłoski o przerażającej klątwie, jaka ciążyła na naszym rodzie, o której plotki krążyły dość szeroko, rozgłaszane i ubarwiane przez wieśniaków opowiadających je sobie nawzajem, z podnieceniem i ze zgrozą, wieczorami, przy rozgrzanych przyjemnie kominkach ich chat.
Tak odizolowany i pozostawiony samemu sobie spędziłem długie godziny mego dzieciństwa na studiowaniu starych ksiąg, których bez liku było w nawiedzanej przez cienie bibliotece zamczyska lub też krążyłem bez celu po widmowym lesie, którego rozległa połać sięgała nieomal podnóża potężnego pagórka.
Być może wskutek takiego, a nie innego otoczenia mój umysł bardzo wcześnie ogarnęła mgiełka melancholii. Uwaga zaś skupiła się na nauce i zgłębianiu mrocznych, okultystycznych sztuk. O moim rodzie powiedziano mi możliwie jak najmniej, jednak nawet tak skąpy zapas informacji zdołał wprawić mnie w tęgie przygnębienie. Być może to wahanie, z jakim stary opiekun rozmawiał ze mną o moich przodkach, spowodowało pojawienie się w mym sercu dojmującej zgrozy, która narastała z każdą wzmianką o wielkim domu. Kiedy przestałem być dzieckiem, zdołałem zrozumieć oderwane fragmenty rozmów, przejęzyczenia i zapomnienia, jakie staruszkowi w miarę upływu lat zdarzały się coraz częściej, i połączyłem je z pewną okolicznością, która zawsze wydawała mi się dziwna, teraz zaś uważałem ją za jawnie przerażającą. Okoliczność, o której wspomniałem, to młody wiek, w jakim hrabiowie z mego rodu rozstawali się z tym światem. Z początku uważałem to za rzecz zwyczajną, sądząc, iż być może należeliśmy do rodu ludzi żyjących krótko "z natury", w końcu jednak zacząłem zgłębiać szczegóły poszczególnych przedwczesnych zgonów i łączyć je z dygresjami staruszka często mówiącego o klątwie, jaka przez stulecia nie pozwoliła kolejnym dziedzicom mego tytułu na przeżycie więcej niż trzydziestu dwóch lat.
Na dwudzieste pierwsze urodziny otrzymałem od Pierre'a rodzinny dokument, który - jak mi powiedział - przechodził od wielu pokoleń z ojca na syna i trafiał w ręce kolejnych spadkobierców tytułu. Jego treść była doprawdy wielce osobliwa i gdy przeczytałem go z uwagą, potwierdziły się moje nąjmroczniejsze przypuszczenia. Moja wiara w rzeczy nadnaturalne była wówczas bardzo silnie zakorzeniona, w przeciwnym bowiem razie nawet nie zadawałbym sobie trudu, by rzucić okiem na ów pożółkły ze starości dokument. Przeniósł mnie on do mrocznych lat trzynastego wieku, kiedy stare zamczysko, w którym się znajdowałem, było przerażającą, straszliwą, niezdobytą fortecą.
Na kartach dokumentu zawarta była historia o pewnym starcu, który mieszkał ongi w naszym majątku, człeku wielce utalentowanym, choć był on jedynie prostym wieśniakiem o imieniu Michel, do którego dodawano zwykle przydomek Mauvais - co znaczy Zły. Cieszył się on, skądinąd zasłużoną, paskudną reputacją. Studiował nauki nieznane jego ziomkom, poszukując rzeczy takich jak kamień filozoficzny czy eliksir wiecznego życia i - jak głosiła fama - posiadał ogromną wiedzę z zakresu czarnej magii i alchemii.
Michel Mauvais miał jedynego syna, imieniem Charles; młodzieńca "biegłego" podobnie jak on w tajemniczych sztukach, zwanego Le Sorcier - czyli Czarownik. Para ta, unikana przez wieśniaków, podejrzewana była o najbardziej odrażające praktyki. Mówiono, że Michel spalił żywcem swoją żonę, by złożyć ją w ofierze diabłu; tym dwóm przerażającym indywiduom przypisywano również niezliczone i niewyjaśnione zaginięcia dzieci tutejszych wieśniaków. Pomimo mrocznej natury przejawianej tak przez ojca, jak i przez syna, ich ciemne dusze rozjaśniał jeden jedyny promyk człowieczeństwa: zły starzec z całego serca kochał swojego syna, podczas gdy młodzieniec darzył swojego ojca bardziej niż synowskim afektem.
Którejś nocy na zamku powstało nieopisane zamieszanie spowodowane zniknięciem młodego Godfreya, syna hrabiego Henriego. Grupa poszukiwawcza z odchodzącym od zmysłów ojcem na czele przybyła do chaty czarowników i natknęła się tam na Michela Mauvais gotującego coś w ogromnym, buchającym parą kotle. Bez konkretnej przyczyny, w nagłym przypływie wściekłości i rozpaczy, hrabia rzucił się na starego czarownika i zaczął go dusić, nie rozluźnił uścisku, dopóki ze starca nie uszły resztki życia. Tymczasem rozradowani służący oznajmili o odnalezieniu panicza Godfreya w odległej i nie wykorzystywanej komnacie wielkiego zamczyska, stwierdzając tym samym, choć poniewczasie, że Michel Mauvais umarł na próżno. Kiedy hrabia i jego towarzysze odwrócili się od stygnącego z wolna ciała starca, spomiędzy drzew wyłoniła się posępna sylwetka Charles'a le Sorciera. Zdenerwowani służący wyjaśnili mu, co się stało, mężczyzna jednak przez chwilę wydawał się nieporuszony śmiercią ojca. Nagle, podchodząc wolno do hrabiego, dobitnie wypowiedział przerażające słowa klątwy, która od tej pory spędzała sen z powiek kolejnym dziedzicom rodu de C...:
- Niechaj nigdy szlachcic z twego rodu nie przeżyje więcej lat niż ty!
Po czym odskoczywszy w tył, w cień drzew, wyrwał spomiędzy fałd swej tuniki fiolkę bezbarwnego płynu i cisnąwszy ją w twarz zabójcy swego ojca, rozpłynął się w mroku nocy. Hrabia skonał na miejscu i pogrzebano go następnego dnia, w kilka godzin po jego trzydziestych drugich urodzinach. Nie odnaleziono śladu zabójcy, pomimo iż grupki uzbrojonych wieśniaków przeczesały okoliczne lasy i pastwiska wokół wzgórza.
Czas i brak kogoś, kto mógłby przypominać o niej, zatarł wspomnienia klątwy w umysłach rodziny zmarłego hrabiego, toteż kiedy Godfrey, mimowolny sprawca całej tragedii, zginął w wieku lat trzydziestu dwóch przeszyty na polowaniu strzałą, jedyną reakcją był smutek i żal wywołany jego przedwczesnym odejściem. Kiedy jednak wiele lat później następny hrabia, imieniem Robert, został znaleziony bez życia na pobliskim polu i nie wykryto konkretnej przyczyny jego zgonu, wieśniacy poczęli szeptać, że ich senior na krótko przed spotkaniem ze śmiercią skończył trzydzieści dwa lata. Louis, syn Roberta, w tym samym wieku co ojciec utopił się w zamkowej fosie, i od tej pory upiorna kronika przerażających wypadków ciągnie się przez całe stulecia - Henri, Robertowie, Antoine'owie i Armandowie - wszyscy oni zostali skoszeni przez bezlitosną kostuchę, gdy liczyli sobie prawie dokładnie tyle samo lat co ich przodek, kiedy zamordował starego Michela Mauvais.
To co przeczytałem, upewniło mnie, że zostało mi jeszcze najwyżej jedenaście lat. Życie, które dotąd sobie lekceważyłem, stało się mi cenniejsze z każdym mijającym dniem, gdy zagłębiałem się coraz dalej i dalej w świat tajemnych sztuk czarnej magii. Ponieważ żyłem w odosobnieniu, nowoczesna nauka nie miała na mnie najmniejszego wpływu i pracowałem z równym zacięciem jak stary Michel i Charles, usiłując zgłębić sekrety demonologicznych i alchemicznych nauk. Mimo to w żaden sposób nie potrafiłem wytłumaczyć dziwnej klątwy spoczywającej na moim rodzie. W chwilach niezwykłej wręcz racjonalności byłem nawet gotów szukać naturalnego wyjaśnienia. Jednak - kiedy poszukiwania naukowe spełzły na niczym - powróciłem do okultystycznych studiów i próby znalezienia zaklęcia, które uwolniłoby mój ród od przerażającego brzemienia. Jednego byłem absolutnie pewny, nigdy nie powinienem się ożenić, bo jeśli nie powstanie następna gałąź naszej rodziny, być może klątwa zakończy się na mojej osobie.
Gdy dobiegałem trzydziestki, stary Pierre został wezwany w ostatnią podróż do najodleglejszej z krain. Pogrzebałem go własnoręcznie pod kamieniami na dziedzińcu, po którym tak lubił przechadzać się za życia. Zostałem więc sam w posępnych murach fortecy, a dławiące uczucie samotności sprawiło, iż umysł przestał buntować się przed nieuchronną zgubą i praktycznie rzecz biorąc, pogodziłem się z tym, że podzielę los moich przodków. Wiele czasu zajmowało mi obecnie zwiedzanie ruin, opuszczonych sal i wież starego zamczyska, do których w młodości nie pozwalał mi zaglądać strach, i w których - jak mawiał stary Pierre - od czterech stuleci nie postała ludzka stopa. Napotkałem tam wiele osobliwych i przerażających rzeczy. Moje oczy spoglądały na meble pokryte naniesionym przez stulecia kurzem i przeżarte do cna przez wilgoć i grzyb. Wszędzie rozciągały się grube, lepkie, odrażające pajęczyny, a w nieprzeniknionych ciemnościach rozlegał się łopot ogromnych, skórzastych, nietoperzych skrzydeł.
Prowadziłem dokładny dziennik, zapisując w nim dokładnie dni, a nawet godziny, gdyż każdy ruch wahadła starego zegara stojącego w bibliotece zdawał się przypominać mi o nieuchronności mego losu. W końcu nadszedł czas, którego tak się obawiałem. Ponieważ moi przodkowie pożegnali się z życiem na krótko przed ukończeniem trzydziestego drugiego roku życia, osiągnąwszy ów złowieszczy wiek, zacząłem spodziewać się, że śmierć może zaskoczyć mnie praktycznie w każdej chwili. Nie wiedziałem, w jakiej dziwnej objawi mi się postaci, wiedziałem wszak, iż nie będę jej potulną, pasywną ofiarą. Z żywszym wigorem wznowiłem zwiedzanie starego zamku i przepatrywanie znajdujących się w nim osobliwości.
Stało się to podczas najdłuższej z moich wędrówek w opuszczonej części zamku na mniej niż tydzień przed fatalną godziną, która - jak się obawiałem - będzie ostateczną granicą mego ziemskiego żywota i której przeżycia nie spodziewałem się w najśmielszych marzeniach. Przez większą część ranka kręciłem się w górę i w dół po na wpół zniszczonych schodach w jednej z najbardziej zapuszczonych, pradawnych wież. Po południu postanowiłem odwiedzić niższe poziomy, schodząc w głąb czegoś, co wyglądało na średniowieczne lochy lub - być może - prochownię. Kiedy wolno wędrowałem wzdłuż pokrytego warstewką saletry przejścia u podnóża ostatnich schodów, stwierdziłem, że podłoże jest wyjątkowo wilgotne i niebawem w migotliwym świetle pochodni spostrzegłem, iż dalszą drogę zagradza mi gruba, ślepa, pokryta wodnymi zaciekami ściana. Odwróciłem się, by zawrócić, gdy wtem mój wzrok padł na niewielką, uchylną klapę z żelaznym kółkiem pośrodku, znajdującą się dokładnie pod moimi stopami. Odstąpiłem o krok i pochyliwszy się, uniosłem ją z trudnością, odsłaniając mroczną czeluść, z której buchnął podmuch cuchnącego powietrza, o mało nie gasząc mojej pochodni; w jej złotawym blasku dostrzegłem szczyt wąskich kamiennych schodów. Kiedy, pochyliwszy dłoń z pochodnią w głąb otworu, stwierdziłem, iż łuczywo pali się swobodnie i nie zamierza zgasnąć, podjąłem decyzję. Stopni było sporo i prowadziły one do wąskiego, kamiennego korytarza, który - o czym byłem przekonany - musiał znajdować się głęboko pod powierzchnią ziemi. Był on, jak się okazało, bardzo długi i kończył się masywnymi dębowymi drzwiami ociekającymi wilgocią i uparcie opierającymi się podejmowanym przeze mnie próbom ich otwarcia. Gdy po pewnym czasie zaprzestałem próżnych wysiłków i zawróciłem ku schodom, przeżyłem najbardziej zdumiewający, mrożący krew w żyłach szok, jaki może ogarnąć ludzki umysł.
Nagle, bez ostrzeżenia, usłyszałem, jak ciężkie drzwi za moimi plecami otwierają się powoli, przy wtórze skrzypienia zardzewiałych zawiasów. Pierwszych wrażeń po prostu nie sposób opisać. Spotkanie, w miejscu takim jak ten opuszczony stary zamek z ewidentnym dowodem obecności człowieka czy ducha, wywołało w moim mózgu uczucie dojmującej, przenikającej do szpiku kości zgrozy. Kiedy się w końcu odwróciłem i spojrzałem w kierunku źródła dźwięku, skamieniałem z przerażenia. W prastarych, gotyckich drzwiach stał jakiś człowiek. Był to mężczyzna noszący długą, ciemną, średniowieczną tunikę i myckę. Jego długie włosy i gęsta broda miały przeraźliwy, ciemny odcień. Czoło wydawało się nienaturalnie wysunięte do przodu, policzki zapadnięte i pokryte niewiarygodnie głębokimi zmarszczkami, a jego długie, powykrzywiane i przypominające szpony ręce były niemal marmurowo białe; tak białych rąk nie widziałem jeszcze u żadnego człowieka. Jego sylwetka, chuda jak u kościotrupa, była dziwnie przygarbiona i nieomal ginęła wśród fałd luźnej, osobliwej szaty. Najbardziej zdumiewające były jednak oczy - bliźniacze jaskinie bezdennej czerni, przepełnione zrozumieniem i wiedzą, nasycone jednak robaczywym, niemal namacalnym złem. Wpatrywały się teraz we mnie, przeszywając mą duszę jadem nienawiści i sprawiały, że stałem w bezruchu jak wrośnięty w ziemię. Wreszcie postać przemówiła tubalnym głosem, który zmroził mnie do szpiku kości swą pustką i nieskrywaną wrogością. Język, jakim posługiwał się ów mężczyzna, był pewną formą łaciny używanej przez średniowiecznych uczonych, którą znałem dzięki zgłębieniu rozlicznych dzieł starych alchemików i demonologów. Widmo powiedziało mi o klątwie wiszącej nad mym rodem, o moim zbliżającym się końcu, o morderstwie Michela Mauvais popełnionym przez mego przodka i o upojnej zemście Charles'a le Sorciera. Nieznajomy opowiedział mi również o tym, jak młody Charles zniknąwszy w mroku nocy, powrócił wiele lat później, by zabić hrabiego Godfreya na polowaniu, kiedy dziedzic osiągnął określony wiek zbliżony do wieku, w jakim ojciec jego dokonał okrutnego zabójstwa; oraz o tym, jak potajemnie powrócił do zamczyska, gdzie - nie zauważony przez nikogo - zamieszkał w podziemnej komnacie, w drzwiach której stał obecnie upiorny narrator. O tym, jak dopadł Roberta, syna Godfreya, na polu i napoiwszy go - przemocą - trucizną, pozostawił trzydziestodwuletniego mężczyznę na śmierć w długich męczarniach, wypełniając tym samym złowrogie słowa swej klątwy.
W tym momencie pozostawiona została w sferze domysłów kwestia rozwiązania najważniejszej tajemnicy: w jaki sposób mianowicie klątwa mogła trwać przez stulecia, skoro niewątpliwie musiał nadejść taki dzień, iż Charles le Sorcier rozstał się z życiem. Mężczyzna bowiem zmienił temat i zajął się opowieścią o alchemicznych badaniach dwóch czarowników - ojca i syna, mówiąc przede wszystkim o badaniach Charles'a le Sorciera dotyczących eliksiru, który dałby pijącej go osobie wieczne życie i młodość. Jego entuzjazm na krótką chwilę przygasił płonący w oczach płomień nienawiści, która w pierwszej chwili tak mnie przeraziła, ale nieoczekiwanie wrogość powróciła i - z głośnym, wężowym syknięciem - obcy uniósł trzymaną w dłoni szklaną fiolkę, zamierzając, jak się domyśliłem, zakończyć mój ziemski żywot w taki sam sposób, jak Charles le Sorcier przed sześciuset laty uśmiercił mego przodka.
Kierowany dziwnym instynktem przetrwania, zerwałem wiążące mnie, niewidzialne okowy lęku i cisnąłem dogasającą już pochodnię w upiorną postać stanowiącą dla mnie śmiertelne zagrożenie. Usłyszałem trzask pękającej i niegroźnej już fiolki roztrzaskującej się o kamienną posadzkę, gdy tunika dziwnego mężczyzny zapaliła się, oświetlając całe pomieszczenie upiornym, krwistopomarańczowym blaskiem. Wrzask przerażenia i bezsilnej wściekłości wydany przez niedoszłego zabójcę był zbyt wielkim ciężarem dla moich starganych nerwów i zemdlony runąłem na śliską, wilgotną posadzkę.
Kiedy doszedłem do siebie, wszystko tonęło w przerażającej ciemności, a mój umysł na krótką chwilę sparaliżowała zgroza, że mógłbym ujrzeć coś więcej, niemniej jednak ciekawość okazała się silniejsza.
Kim - zapytywałem sam siebie - był ów zły człowiek i w jaki sposób znalazł się w murach tego zamczyska? Dlaczego szukał zemsty za śmierć Michela Mauvais i w jaki sposób klątwa przetrwała stulecia po śmierci Charles'a le Sorciera?
Strach opuścił mnie, wiedziałem bowiem, że ten, którego pokonałem, był głównym źródłem mego zagrożenia i to on miał zadać mi śmierć, by klątwa mogła się spełnić. Teraz byłem wolny i przepełniało mnie pragnienie dowiedzenia się czegoś więcej o złowieszczej istocie, która przez stulecia nawiedzała mój ród i zmieniła mą młodość w pasmo nie kończącego się koszmaru.